MÓJ MAŁY EVEREST

PROLOG

– Gdybym wiedział jak będzie , nigdy bym się nie zdecydował – wspominam teraz.
A przedtem?
– Że takiej okazji się nie przepuszcza.
Tak właśnie pomyślałem, gdy zaproponowano mi udział w wyprawie na najwyższy szczyt Europy – Mt Blanc (4810 m.n.p.m.). Robi wrażenie, zwłaszcza dla kogoś, kto do tej pory był co najwyżej na Śnieżce :) Ale doskonale wiedziałem, że jeśli odmówię to będę potem tylko żałować.

A po co to wszystko? Każdy ma pewnie inny powód aby wejść na szczyt. Jedni chcą podnieść swoje umiejętności. Drudzy podziwiać widoki, a jeszcze inni sprawdzić się i poznać swoje możliwości. A może po prostu wygrać z górą?
Nie wiem jakie miała powody dwójka moich kolegów, ani tym bardziej Marcin, który już dwukrotnie zdobywał szczyt (raz z udanym skutkiem) i który zgodził się nas tam poprowadzić. Ja natomiast byłem po prostu ciekaw jak to jest i oczywiście chciałem zabrać aparat :) . Tak więc zespół wyprawowy stanowiły cztery osoby.
Ale nie tak prędko. Zanim podjęliśmy próbę wejścia na Dach Europy musieliśmy jeszcze odbyć wyjazd kondycyjny. Wyjazd, który miał sprawdzić jaką mamy kondycję i czy sobie potem, w prawdziwych warunkach, poradzimy. Wyjazd się odbył i chyba sobie poradziliśmy (tak przynajmniej myśleliśmy) ale nieoczekiwanie do czasu wyjazdu w Alpy dwie osoby się wycofały. Nagle została nas tylko dwójka, ja i Marcin. Zacząłem mieć obawy ale Marcin stwierdził, że we dwoje będzie nawet lepiej. Czy na pewno?
Wejście na najwyższy szczyt Europy nie jest jakimś ekstremalnie trudnym wyzwaniem. W każdym bądź razie nie dla tych, którzy zdobywają szczyt wjeżdżając kolejką szynową do połowy wysokości góry a następnie śpią i jedzą w schroniskach, nie dźwigając ze sobą „niepotrzebnego” bagażu. My jednak chcieliśmy zdobyć szczyt klasycznie, bez żadnej pomocy i ułatwień. Marcin stwierdził. że inaczej się nie liczy.

Niestety okupione jest to wielkim 25 kg plecakiem w którym targaliśmy ubranie, sprzęt wspinaczkowy i asekuracyjny, namioty, śpiwory, jedzenie oraz gaz do przygotowywania posiłków i topienia śniegu na wodę. No i jeszcze na dodatek 3 kg sprzętu foto, żeby Wam to jeszcze wszystko pokazać (lub jak kto woli, żeby nie było wątpliwości, czy udało się wejść :))
Podsumowując. Żadne ustępstwa, żadne kompromisy i ułatwienia. Marcin nazwał to prawdziwym zdobywaniem szczytu :)
Albo pokonamy górę albo ona nas.

DO RZECZY

Pierwsze dwa dni to ostre 10 godzinne podejścia, w których każdego dnia pokonujemy 1100 metrowe przewyższenia. Ładna pogoda, widoki, słońce, gorąco. Śniegu na tej wysokości jeszcze brak. Niestety, strome podejścia z prawie 30 kg ciężarem na plecach od razu robią swoje. Drugiego dnia podobnie, wspinaczka o kolejne 1100 metrów w górę i kolejny obóz. Pod koniec dnia mamy ochotę wyrzucić połowę rzeczy z naszych plecaków. Jedzenia (czytaj: ciężaru) w plecaku wcale nie ubywa, a przy takim zmęczeniu wcale nie chce się jeść. Na 3200 m docieramy do strefy śniegu, a przed nami ogromna, prawie pionowa ściana – cel na kolejny dzień. Ale nie mamy sił o tym teraz myśleć, tradycyjnie rozbijamy obóz, zupka chińska, trochę czegoś z puszki i natychmiast zasypiamy.

Co roku na tej ścianie ginie kilka osób

Trzeciego dnia zaczęła się prawdziwa wspinaczka. Prawie pionowa skała i kolejny cel, wejście na 3800 m. Ubrani w kaski, raki i uprząż z trudem pokonaliśmy kolejne metry. Przydaje się też czekan. Trzeba ostro piąć się w górę, uważając przy tym aby się nie pośliznąć i … W takich miejscach przydaje się uprząż i lina asekuracyjna zabezpieczająca przed odpadnięciem od skały i spadkiem w kilkusetmetrową przepaść. Co roku na tej ścianie ginie kilka osób, a 3 tygodnie temu zginął jeden Polak. Trzeba też uważać na spadające kamienie. Jednemu ze wspinaczy z innej ekipy, spadający kamień ranił nogę i konieczne było wezwanie ekipy ratunkowej. Tego dnia okazuje się też, że na ścianie większą rolę odgrywają umiejętności techniczne niż sama kondycja.
Po drodze spotykamy ludzi, którzy już kilka razy próbują zdobyć szczyt. Bez powodzenia. Najczęściej trudne warunki pogodowe, kontuzja bądź brak wystarczającej aklimatyzacji decydują o fiasku. Jednej grupie, która zaatakowała szczyt dzień przed nami, trudne warunki pogodowe oraz choroba wysokościowa spowodowały, że musieli dokonać odwrotu zaledwie 100 metrów od szczytu. Nie napawało to nas optymizmem.
Ale docieramy na 3800 m, skąd będziemy atakować szczyt. Ale najpierw 1 dzień odpoczynku i aklimatyzacji. Na tej wysokości zaczęliśmy odczuwać pierwsze skutki dużej wysokości. Rozrzedzone powietrze powoduje, że każdą czynność wykonuje się z większym wysiłkiem. Dodatkowo, prognoza pogody nie jest najlepsza. W dniu naszego ataku szczytowego dobra pogoda ma być jedynie do południa. Decydujemy się zatem na zmianę planów i atak szczytowy rozpoczniemy o 2 w nocy. Umożliwi to nam bezpieczny powrót jeszcze przed załamaniem pogody.

ATAK

– 13-go w piątek czyli wiele strachu o nic

Wyruszamy pierwsi szukając i przecierając drogę na szczyt. Jest ciemno ale latarki pomagają nam odnaleźć bezpieczną drogę. Na początku trzeba szczególnie uważać na szczeliny lodowe, które dodatkowo przykryte świeżą warstwą śniegu czyhają na nieostrożnego alpinistę. Wpadnięcie w szczelinę to chyba najgorsza rzecz jaka może się nam przydarzyć . Na szczęście niebo usiane jest gwiazdami, a to oznaka dobrej pogody.

Niestety, ogromny wysiłek poprzednich dni oraz szybkie tempo wspinania powodują, że szybko opadam z sił. Po kilku godzinach ciągłej wspinaczki mam już dość. Mimo że chcę iść dalej to muszę co parę kroków się zatrzymywać aby odpocząć. Wysokość, rozrzedzone powietrze, wysiłek, zmęczenie. Aby sobie jakoś pomóc zaczynam bezwiednie odliczać kroki i wyznaczać kolejne cele. Do tego wzniesienia, do tamtego zakrętu, 10 kroków, przerwa, 10 kroków, przerwa. I tak dalej, bez końca. A szczytu jak nie widać tak nie widać. A ja w międzyczasie zaczynam odkrywać granice swoich fizycznych możliwości…
Jakby tego mało było, musimy jeszcze zwiększyć tempo żeby zdążyć wejść i wrócić przed popołudniowym załamaniem pogody. A ja jestem wycieńczony. W dodatku, w połowie drogi na szczyt słyszę, że jeśli nie będę szedł szybciej to nie wejdę na szczyt.

– Jak to nie wejdę ? – zapytałem
– Idę bez ciebie, jeśli będziesz tak wolno szedł – zakomunikował Marcin
– Szybciej nie dam rady. Potrzebuję więcej przerw – odpowiedziałem
– Jak nie będziesz szybciej szedł to idę sam, bez ciebie – usłyszałem w odpowiedzi
– Odpierdol się. Nie chcesz iść ze mną to nie. Idę sam – odparowałem zdenerwowany
– Ty się odpierdol. Ja chcę wejść na szczyt. Zostajesz albo dołączasz do drugiej grupy, która właśnie nadchodzi – ostatecznie zawyrokował.

To tylko skrót naszej „konwersacji”, w międzyczasie padło jeszcze parę wyrazów na K i tym podobnych. Prawdziwie męska rozmowa, pomyślałem. Ale jeśli ktoś myśli że nasza „konwersacja” miała głośny i gwałtowny przebieg to się myli. Nic z tego. Oboje byliśmy tak wycieńczeni, że mówiliśmy zupełnie cicho, bez żadnych emocji czy krzyków. Po prostu nie mieliśmy na to siły. Każdy powiedział to co myślał. I tak też zrobił.
Zatem Marcin zaczął się wspinać sam, a ja postanowiłem jeszcze trochę odpocząć. Po chwili rozpocząłem samodzielną wspinaczkę. Nie zawracam – zdecydowałem. Bez względu na okoliczności. Najwyżej nie zdążę przed załamaniem pogody i wtedy zawrócę. Na szczęście na szczycie kolejnego wzniesienia czekał na mnie Marcin, który widząc że się nie poddaję, postanowił jednak dotrzymywać mi kroku. Wspólnie przeszliśmy przez najtrudniejsze i najniebezpieczniejsze etapy wspinaczki, a po ponad 7 godzinach, o godz. 9:50 docieramy na szczyt.
Od razu padam na śnieg. Kompletnie wycieńczony nie mam siły cieszyć się zwycięstwem. Dopiero po dłuższej chwili zaczyna do mnie docierać fakt, że się udało! UDAŁO SIĘ!
Wszędzie wokół jak spojrzeć szczyty gór i otaczające je chmury. Cudowny widok, który do tej pory mogłem podziwiać jedynie przed ekranem TV. Widok, którego długo nie zapomnę…. (tak samo jak nie zapomnę tego, że załamanie pogody wcale nie nadeszło :) )

ZAKOŃCZENIE

Następnego dnia po zejściu postanowiłem wreszcie odpocząć, znaleźć bankomat i kupić sobie coś normalnego do jedzenia. Zapytałem więc przypadkową osobę gdzie jest najbliższy bankomat.
Pani z uśmiechem spojrzawszy na mój wielki plecak odpowiedziała:
– jakieś 1 km stąd, w górę…
A ja tylko się uśmiechnąłem i ruszyłem we wskazanym kierunku….
Po jakimś czasie w moich rękach znalazła się prawdziwie francuska, cieplutka bagietka i zimne mleko. Pychota. Czy trzeba mi czegoś więcej? Nie. Wrażenia z wyprawy są bezcenne, a za wszystko inne zapłaciłem kartą Mastercard :)

P.S. A jeśli komuś nie odpowiada tytuł niniejszego reportażu to zawsze można go zmienić na „Jak schudnąć 5 kg w 5 dni” :)