CZĘŚĆ I – DOLINA OMO
Czy oni zawsze się tak ubierają czy tylko specjalnie dla turystów?
Przez cały czas zadawaliśmy sobie te pytanie.
O kim mowa?
O dzikich plemionach doliny Omo. Plemionach, o których wcześniej tylko czytaliśmy w National Geographic albo oglądaliśmy na Discovery.
Teraz mając do dyspozycji samochód terenowy mogliśmy przekonać się na własnej skórze. Dzięki niemu mogliśmy bez problemów dostać się w każde, nawet najbardziej odległe i niedostępne miejsce. Wyposażony w sprzęt niezbędny do przeżycia na największym nawet pustkowiu. Napęd na 4 koła, wyciągarka, kompresor, zapasowe koła, dodatkowe zbiorniki na paliwo, wodę, kuchenka, namiot, zestaw pierwszej pomocy, itd. Gdybym tylko bardziej znał się na samochodach… :) Ale ostatecznie GPS i telefon satelitarny mnie uspokoiły. Najwyżej zadzwonimy po auto-assistance : )
A więc wystarczyło jedynie uzupełnić zapasy paliwa, jedzenia oraz wody i kolejna przygoda przed nami….
Plemiona, jeszcze niedawno odcięte od świata, zaczynają się zmieniać.
Mając do dyspozycji samochód mogliśmy także zaszaleć w inny sposób. Zabraliśmy ze sobą cały sprzęt fotograficzny umożliwiający robienie studyjnych zdjęć gdziekolwiek tylko będziemy. Mam na myśli głównie sprzęt oświetleniowy wraz z niezależnym zasilaniem, umożliwiającym przeprowadzenie profesjonalnej sesji foto nawet na największym pustkowiu. Zamiast ściągać tubylców na sesję do Polski, co technicznie i finansowo jest niewykonalne, zorganizowaliśmy im sesje zdjęciowe na miejscu, tam gdzie mieszkali. Sesja zdjęciowa przyjedzie do nich.
Co z tego wyszło możecie zobaczyć w galerii, ale dopiero wtedy gdy przeczytacie cały fotoreportaż :)
Jeśli jeszcze nie wiecie gdzie leży rzeka i dolina Omo to wyjaśniam. Południowa Etiopia. Zamieszkują ją dzikie plemiona Hamer, Mursi, Dassanech, Karo oraz kilka mniejszych, które trudno nawet zlokalizować ponieważ prowadzą wędrowny tryb życia. Rozbijają obóz w jednym miejscu by w kolejnym roku być już zupełnie gdzie indziej. Plemiona te to relikt przeszłości, czasu i tradycji, która w dzisiejszym świecie, pod wpływem napływających turystów, szybko zanika. Dodatkowo, kończące się prace nad budową drogi prowadzącej do miejsc w których zamieszkują jeszcze przyśpieszą ten proces. Na pierwsze efekty nie trzeba było długo czekać. Otrzymane od przyjezdnych gwoździe służą kobietom jako kolczyki, kapsle od butelek zdobią głowy kobiet a bransoletki od zegarków pełnią rolę wisiorków zwisających z szyi. Plemiona poznały także wartość pieniądza i nie tylko używają go w handlu pomiędzy sobą ale również każą sobie płacić za pozowanie do zdjęć.
Jednocześnie, niedaleko miejsc w których mieszkają, budowana jest jedna z największych zapór wodnych w Afryce. Mało który z prostych mieszkańców doliny Omo zdaje sobie sprawę ze skutków jakie wywoła zapora. Że tama zakłóci proces wylewania rzeki, która nawadnia pobliskie uprawy, że pogorszy się zdolność plemion do uprawy i zbioru wystarczającej ilości żywności. A już teraz niektóre plemiona borykają się z okresowym głodem.
Plemiona, jeszcze niedawno odcięte od świata, zaczynają się zmieniać. Jest to więc ostatni moment (jeśli nie jest już za późno), żeby ich uchwycić w stanie jakim żyją od setek lat. Wkrótce na pewno się to zmieni.
Jednocześnie mamy dylemat moralny, czy jadąc tam również sami nie przyczynimy się do tych zmian. Czy należy „uszczęśliwiać” tamtejsze plemiona, wprowadzając nowoczesną technikę, medycynę, elektryczność, budując drogi, zapory, a tym samym niszcząc ich sięgającą tysiącleci kulturę? Czy może na odwrót – trzeba zostawić ich samym sobie, mając świadomość, że żyją jeszcze na świecie ludzie nieskażeni przez nowoczesną cywilizację?
Oczywiście wszystkie kultury, chcąc czy nie, ewoluują pod wpływem czasu, albo jedna ma wpływ na drugą. To ciągły proces, na który często nie mamy żadnego wpływu. A niby skąd wziął się u nas Halloween albo Walentynki? Jeśli więc nie mamy na to żadnego wpływu to bądźmy chociaż świadomi skutków do których mogą prowadzić. Przyda się to podczas odwiedzin w tak odmiennych od naszej kultury miejscach. A więc lekcję edukacyjną mamy odrobioną, pora zatem przejść do sedna sprawy. Przepraszam, wyprawy :)
HAMER – piękni kolorowi
Pierwszą do której docieramy, a zarazem najliczniejszą społecznością doliny Omo jest plemię Hamer. Ten pastersko-rolniczy lud słynie ze swych niespotykanych gdzie indziej zwyczajów. Najbardziej znanym jest obyczaj skoków przez byki. Każdy wkraczający w dorosłość młody chłopak musi poddać się tej ceremonii, na którą przybywa cała okoliczna ludność. Ustawia się wtedy kilkanaście byków obok siebie, a przyjaciele skaczącego, ale tylko ci, którzy już przeszli próbę – pilnują, by byki stały nieruchomo. Zadanie polega na tym, żeby młodzieniec na golasa, kilkukrotnie przebiegł po grzbietach byków. Jeśli uda mu się zwycięsko przejść przez próbę będzie mógł poślubić dziewczynę. Niestety, nie udało mi się ustalić co będzie jeśli się poślizgnie :) Jednak to nie najbardziej wyjątkowa część całej ceremonii. Jest jeszcze krwawa jej część, jak to zwykle w takim przypadku bywa, z udziałem kobiet. Jak się potem okaże to nie pierwsza i nie ostatnia ceremonia w której kobiety grają główną rolę. Dlaczego to zawsze kobiety muszą mieć bardziej przechlapane? Podczas tego obrzędu mężczyźni biją kobiety cienkimi, wiotkimi rózgami. A kobiety dobrowolnie się na to zgadzają. Mało tego, wręcz nalegają, podbiegając po kilka razy do mężczyzny i prosząc o kolejne razy. Uczestnicząc w ceremonii dowiedzieliśmy się, że w ten sposób kobiety chcą okazać miłość i oddanie swym braciom. A wiecie jak to jest w Etiopii, one często mają sporo tych braci. U nas kobiety mają lżej. Mnie na przykład wystarczy jak kobieta okaże mi swoją miłość i oddanie i przyniesie zimne piwo ;) Nie musi się od razu tak poświęcać.
Kobiety z plemienia Hamer wyróżniają się także swoją urodą i ubiorem. A mężczyźni wcale nie są gorsi, nosząc na głowach wymyślne fryzury. Gdy zabiją niebezpieczną zwierzynę, a kiedyś wroga, na ich głowach pojawia się piękny kok, któremu towarzyszy strusie pióro. Ciekawe, co drugi Hamer ma jakieś piórko we włosach więc albo ściemniają albo już wiem dlaczego w Afryce nie ujrzysz już żadnego drapieżnika na wolności. Za to wszystkie kobiety mają identyczne fryzury. Plotą setki niewielkiej długości kosmyków, które następnie sklejają gliną i masłem. Niestety okupione jest to potem poważnymi problemami kobiet ze wzrokiem, gdyż w czasie notorycznych upałów glina zmieszana z potem dostaje się wprost do ich oczu powodując ślepotę.
We wiosce otaczają nas dziesiątki mieszkańców. Jedni są po prostu ciekawi, inni chcą coś sprzedać ale najliczniejszą grupę stanowią tubylcy, którzy proszą aby ich sfotografować. Nieświadomy podstępu turysta pomyśli, że oto nadarza mu się cudowna okazja do zrobienia zdjęcia. Oczywiście chwilę potem bardzo się zdziwi, gdyż tuż po pstryknięciu tubylec wyciągnie rękę i powie – „tu birr”. Cały ten harmider tylko przeszkadza w swobodnym robieniu zdjęć. Dlatego w każdej wiosce, zanim wyciągniemy jakikolwiek sprzęt fotograficzny, najpierw udajemy się do wodza lub kogoś ze starszyzny. Witamy się, tłumaczymy cel naszej wizyty, pytamy o zgodę na robienie zdjęć i oczywiście ustalamy stosowne opłaty. I z tym ostatnim zazwyczaj jest najwięcej kłopotów. Jesteśmy przygotowani na opłatę za zdjęcia. Nie przypuszczamy jednak, że trzeba będzie zapłacić za wstęp do wioski czy za wynajęcie lokalnego przewodnika. Nie ważne przy tym, że mamy własnego.
Jakby tak się dobrze zastanowić to trudno się im dziwić. Odwracając sytuację, gdyby jacyś obco wyglądający ludzie podjeżdżali pod mój dom to pewnie na początku przywitałbym się grzecznie, pomachał ręką, czasem zaprosił do domu. Ale jeśli byłoby to codziennie? Wtedy pewnie postawiłbym szlaban i zaczął pobierać opłaty.
I oni tak właśnie zrobili.
I w dodatku są skrupulatni. Nasłuchują i liczą ilość pstryknięć migawki albo patrzą na ilość błysków lampy. Jeśli nie daj boże w tle pojawi się przypadkowa osoba, jej również trzeba zapłacić. Jeśli przypadkiem kobieta karmi dziecko – dziecko też człowiek. Teraz już wiecie dlaczego w internecie nie znajdziecie żadnych zdjęć grupowych z tych okolic :) A pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno wystarczyło się przywitać, uśmiechnąć, zwyczajowo wręczyć jakiś drobiazg…
Uważniejsi zapytają pewnie jak się dogadywaliśmy. Otóż, wynajęliśmy lokalnego przewodnika, który urodził się i dorastał w jednej z takich wiosek a następnie wyjechał do dużego miasta w którym nauczył się angielskiego. Uprzedzam, nie w żadnej szkole ale z filmów, książek lub rozmów z turystami. Zresztą, dla nas nie musiał mówić płynnie po angielsku, ważne że płynnie znał tamtejsze dialekty, a jest ich sporo bo Etiopia to kraj 80 języków.
MURSI – wojowniczy dekoratorzy ciała
Mursi to bodaj najdziksze i najwaleczniejsze plemię ze wszystkich, jakie tutaj zamieszkują. Swym wyglądem zupełnie odróżniają się od innych plemion. Głównie poprzez wkładanie sobie w usta i uszy glinianych talerzyków. Powiedziano nam, że są one oznaką piękności i zdrowia. Zaczyna się w młodym wieku poprzez nacięcie wargi i włożenie malutkiego krążka, który wraz z wiekiem wymienia się na coraz większy. Czasem usuwane są też dwa przednie zęby żeby ułatwić jego włożenie.
Po ich wyrazach twarzy trudno rozpoznać czy są przyjaźnie nastawieni
Wcześniej trochę poczytaliśmy o Mursich więc wjeżdżając do ich wioski wiedzieliśmy, żeby wychodząc z samochodu nie brać ze sobą żadnych kosztowności, ozdób, bransoletek lub zegarków, które mogłyby zostać nam „odebrane”. Wszystko miało pozostać w zamkniętym samochodzie. W dodatku Mursi przez większą część dnia piją domowej roboty alkohol dlatego najlepiej nie odwiedzać ich po południu, kiedy to są w stanie największego upojenia i mogą po prostu być niebezpieczni.
Czy pisałem Wam, że są też uzbrojeni?
Dlatego przebywając w rejonie Mursich obowiązkowe jest wynajęcie dodatkowego uzbrojonego strażnika. Jak obowiązek to obowiązek, wynajmujemy zatem jednego takiego pana z karabinem. Myślimy – pewnie był już u Mursich setki razy więc wyrobił sobie jakieś znajomości i będzie łatwiej się dogadać z szefami wiosek. Później się okazało jak płonne były nasze marzenia. Ale nie uprzedzajmy faktów.
W pierwszej wiosce Mursich wódz sam się znalazł. Mętny, obojętny wzrok. Oczywiście jest pijany. Z pozostałymi mieszkańcami wioski też nie jest lepiej. Po ich wyrazach twarzy trudno rozpoznać czy są przyjaźnie nastawieni czy może tylko czekają kiedy nam coś zrobić. No tak, pomyślałem – przecież muszą jakoś zasłużyć na swą złą sławę :)
Pijany wódź żąda od nas niebotycznych opłat za zdjęcia. Myślimy, spokojnie, jesteśmy na to przygotowani. Wiemy, że Mursi cenią się wyżej niż inne plemiona. Z reguły chcą kilka razy więcej. Ale tu reguły najwidoczniej nie obowiązują. Wódź chce kilkadziesiąt razy więcej! Negocjacje, które w normalnych warunkach powinny zająć nie więcej niż kilka minut, wydają się nie mieć końca. Chodzi też o nasz sprzęt, zwłaszcza lampę, którą biorą za kamerę. Pokazujemy, tłumaczymy, możemy nawet błysnąć po oczach. Wreszcie wydaje się, że wszystko jest OK i gorąca atmosfera znika. Przynajmniej do momentu zapłaty za pierwszą serię zdjęć. Po wręczeniu pieniędzy okazuje się, że fotografowana osoba żąda 5 razy więcej. Rzuca nam pieniądze w twarz. Na nic nasze tłumaczenia, że przecież wcześniej uzgodniliśmy opłatę. Bez skutku. Czyżby wszystko miało zacząć się od początku? Oczywiście nie zgadzamy się zapłacić ponad ustaloną kwotę co kończy się jednym gwałtownym gestem wodza, po którym wszyscy mieszkańcy nagle znikają. Nawet my domyśliliśmy się, że oznacza to jedno. Koniec zdjęć i odwiedzin. Grzecznie więc pakujemy sprzęt i odwrót do samochodu. Będąc w środku wioski, otoczonym przez kilkudziesięciu obojętnie patrzących na nas tubylców nie warto zadzierać. Na dodatek pijany i uzbrojony wódz. Zbyt dużo jak na nasze nerwy, lepiej stąd znikać. Niestety wyjechać nie dało się tak prosto jak przyjechać. Trzeba najpierw zapłacić za wejście do wioski. Nie ma znaczenia, że praktycznie wcale do niej nie wchodziliśmy oraz nie robiliśmy zdjęć. Weszliśmy na jej teren i to wystarczy. Znowu krzyki, groźby, że nas nie wypuszczą. Nie pozwalają nam zamknąć drzwi. Staramy zachować zimną krew ale sytuacja robi się coraz bardziej napięta, zwłaszcza że przed autem stanęło 4 uzbrojonych osiłków. A nasz super-hero strażnik, który w tym momencie powinien wyskoczyć zza krzaków, pomachać swoją strzelbą i nam pomóc, cicho czeka na uboczu. Ma nadzieję, że wszystko samo dobrze się zakończy. Oczywiście nie ma co ryzykować, płacimy i odjeżdżamy. Ale się nie poddajemy. Próbujemy w wiosce obok, której mieszkańcy wydają się bardziej przyjaźni. (czytaj: trzeźwi)
Tym razem nauczeni poprzednimi doświadczeniami nie wchodzimy do wioski zanim nie dobijemy targu. Zaczynamy od pokazania naszego sprzętu. Pokazujemy lampę błyskową i próbujemy tłumaczyć do czego jest nam ona potrzebna skoro świeci słońce (proszę bardzo – spróbujcie im to sami wytłumaczyć!). Cierpliwe tłumaczymy po co nam taka duża, srebrna parasolka. Mimo tego wszystkiego nie bardzo chcą się zgodzić, a my nie chcemy za bardzo nalegać, pamiętając niedawny incydent. Zniechęceni rezygnujemy ale łapiemy się też ostatniej deski ratunku. Wracamy do samochodu i udajemy, że pakujemy sprzęt. Zadziałało! Przestraszeni, że odjedziemy nie zostawiwszy ani grosza, zmieniają zdanie. Czyli wszystko się wyjaśniło, nawet bez pomocy tłumacza. Jeśli nie wiadomo o co chodzi to chodzi o pieniądze. Potem poszło już sprawnie…..
A po wizycie we wiosce agresywnych i niebezpiecznych Mursi, każda kolejna wizyta to już czysta przyjemność.
KARO – atrakcyjne blizny
Dotarcie do miejsc, w których zamieszkują plemiona Karo zajmuje nam sporo czasu. Normalnie dostępne, papierowe mapy mają jedynie charakter poglądowy i nie ma na nich żadnych dróg, którymi się poruszamy. Oczywiście mamy GPS ale on również nie ma map tego regionu i służy jedynie do pokazania kierunku, w którym aktualnie jedziemy. Służy też do zapamiętania drogi, którą przejechaliśmy aby móc nią bezpiecznie wrócić w razie zgubienia. Najpierw próbujemy dotrzeć od strony północnej przez park narodowy. Początkowo widoczne ślady poprzednich samochodów ułatwiają nam odszukanie właściwego kierunku. Jednakże widoczne ślady z czasem zaczynają się rozchodzić w różnych kierunkach albo znikają całkowicie. Wszystkie, które próbujemy po pewnym czasie zmieniają kierunek i prowadzą w stronę skąd przyjechaliśmy. Postanawiamy zawrócić i spróbować dotrzeć od południa. Dwa dni później odnajdujemy właściwą drogę, która prowadzi nas do bajecznie położonej wioski plemienia Karo. Leżąca na wysokiej skarpie z widokiem na zakole rzeki Omo zachwyca nas od pierwszego ujrzenia. Doskonałe miejsce na sesję. A w międzyczasie śniadanko z plackiem prosto z wioski. Za który trzeba oczywiście zapłacić. Ale przepiękny widok na dolinę Omo gratis. Oczywiście dopóki nie przyjdzie wódz i nie skasuje za wstęp. I zaoferuje swoją bezinteresowną pomoc, za którą też chce pieniądze. Taki folklor, można się przyzwyczaić. Cała okolica jest tak piękna i malownicza, że chciałoby się tutaj zostać na duuuużo dłużej. Święta tuż tuż więc wysyłamy świąteczną pocztówkę :)
Plemię Karo, do którego zawitaliśmy słynie z wymyślnego nacinania swoich ciał. Rozległe rany posypują popiołem aby powstała wypukła, dobrze widoczna blizna. Dla mężczyzn blizny takie są oznaką zabicia wroga podczas walki. Dla młodych kobiet, które także robią sobie nacięcia, są oznaką piękna i atrakcyjności. Członkowie plemienia potrafią też ozdabiać swoje ciało w mniej drastyczny sposób, używając kredy i naturalnych farb. Potrafią umalować się w taki sposób, że z oddali trudno w nich rozpoznać człowieka.
DASSANECH – krwawe obrzędy
Dassanech to najdalej na południe położone plemię, tuż przy granicy z Kenią. Mimo bliskości rzeki region ten należy do najsuchszych w dolinie Omo. Mieszkańcy są w stanie przetrwać jedynie dzięki rzece, a właściwie dzięki jej wylewom, które okresowo nawadniają uprawy. Po kilku godzinach jazdy odnajdujemy to miejsce. Okazuje się, że wszystkie plemiona Dassanech żyją po drugiej stronie rzeki, a jedyny most jaki tu kiedyś był, runął kilka lat temu w wyniku powodzi. Szukamy więc łodzi, którą będziemy mogli przedostać się na drugi brzeg. Nie zajmuje nam to dużo czasu, odnajdujemy człowieka, który dysponuje łodzią i za drobną opłatą, 50-krotnie wyższą niż dla tubylców, zgadza się nas przewieźć. Wykonana z jednego kawałka drewnianego pnia, wygląda na całkiem solidną. Nieważne, że trochę przecieka i strasznie chybocze się na boki. Ładujemy sprzęt i w drogę.
Plemię Dassanech to kolejne w którym kobiety mają ciężki żywot. W plemieniu panuje zwyczaj obrzezania dziesięcioletnich dziewczynek. Bez obrzezania nie ma szans na znalezienie męża. A gdy nie może wyjść za mąż, jej ojciec nie dostanie zwyczajowego wiana. Tak więc ojciec jest aktywnie „zaangażowany” aby jego córka przeszła przez te okropne męczarnie. Cięć zwykle wykonuje najstarsza kobieta we wiosce, dziewczynka jest przytrzymywana, a nogi zostają związane skórzanymi pasami. Dziewczynka leży tak związana dopóki rana nie przestanie krwawić i ból nie ustąpi. Dopiero po obrzędzie dziewczynka ma prawo nosić skórzaną sukienkę, oznakę dorosłości i dojrzałości do zamążpójścia.
Kobiety z plemienia Dassanech podobnie jak Hamer wyróżniają się wyjątkową urodą, smukłą budową ciała oraz regularnymi rysami twarzy. Prawie każda kobieta zasługiwała na zrobienie portretu…. Gdy dodamy do tego niecodzienny ubiór, a czasem jego brak, mamy doskonałą modelkę. Modelkę, która zamiast sukienki nosi prawdziwą skórę lamparta. Czyżby przy okazji wyjaśniła się zagadka strusich piór?
HAMER – im dalej tym lepiej
Ciemność, spokój, cisza i miliony gwiazd nie przyćmione żadnym blaskiem wielkich miast.
Zwykle rozbijamy namiot na środku pustkowia, a przynajmniej zawsze tak nam się wydaje. Po chwili, ni stąd ni zowąd, pojawia się jakiś tubylec. Pewnego wieczora jeden z nich zaprosił nas do swojej wioski. Gdy grzecznie odmówiliśmy zniknął by za chwilę wrócić z poczęstunkiem. Przypominało to suche grudki ziemi zmieszane z zielonymi listkami. Czym chata bogata pomyślałem. W takim przypadku wielką niegrzecznością byłoby odmówić poczęstunku więc chcąc czy nie, trzeba było spróbować. Ja w takich przypadkach zwykle zapadam się pod ziemię pod pozorem rozbijania namiotu czy jakiejkolwiek innej rzeczy, której zwykle bym nie zrobił. A jak częstują lokalnym alkoholem, bulgoczącą od fermentacji brązową mazią, z wyglądu i konsystencji przypominającą starte surowe ziemniaki to wtedy mówię, że prowadzę samochód. Myślicie że się nabiorą? Nieważne, że nie ma tam nigdzie policji, nie wspominając o alkomatach. Przecież zasady obowiązują wszędzie :) A jak już nie mam innych argumentów wtedy na pierwszą linię wystawiam Jolę, najlepszego testera na świecie :) Na przykład już pierwszego dnia pobytu w Etiopii spróbowała lokalnej potrawy o nazwie kotfu. Podobno to etiopski przysmak. Lekko podgrzane, przypomina przyprawione na ostro mielone mięso z fasolą. Do tego biała papka wyglądająca jak twarożek wraz z czymś co przypominało zieloną trawę. Jola początkowo ochoczo zabrała się do jedzenia ale z każdym kęsem ochota ta jej przechodziła. Niestety wycofać się było trudno, gdyż kucharz co chwila przychodził i pytał jak jej smakuje, bo tyle się natrudził :) I co tu było robić? Ale to zaledwie początek przyjemności. Wieczorem czytając przewodnik natknęliśmy się na opis tej potrawy: „wystrzegać się kotfu, surowe mięso zwykle zawiera tasiemca lub inne pasożyty”.
Czyżby więc Jola znalazła nowego przyjaciela?
Ale wracając do tematu. Jola grzecznie spróbowała tego co przyniósł Hamer, co jak się potem okazało było początkiem przyjaźni polsko-etiopskiej. Po chwili Jola zrewanżowała się chlebem z dżemem. Do tego trawka od przewodnika i imprezka gotowa…
Gdy kładliśmy się spać nasz przewodnik jeszcze latał gdzieś nad Nowym Jorkiem, śpiewając jakieś lokalne melodie. A nasz nowy hamerski przyjaciel postanowił zostać na noc twierdząc, że tak będzie bezpieczniej. Nie wnikam czy bardziej dla niego czy dla nas :) Codziennie sami spaliśmy pod gołym niebem i nigdy nic się nie stało. Ale przecież nie będziemy protestować.
Ciemność, spokój, cisza i miliony gwiazd nie przyćmione żadnym blaskiem wielkich miast. I dochodzące z oddali śpiewy Hamerów….
Prawdziwa Afryka.
A rano delikatnie przypomnieliśmy naszemu hamerskiemu bratu, że wczoraj zapraszał nas do swojej wioski….
ERBORE (ARBORE) – piękno w czystej postaci
Czym dłużej jesteśmy w Etiopii, tym lepiej poznajemy teren i zwyczaje. Dlatego zachęceni niezwykłą gościnnością Hamerów postanawiamy nieco zboczyć z utartych szlaków (a były w ogóle utarte?) i dotrzeć do bardziej oddalonych wiosek. W taki sposób dojeżdżamy do wioski plemienia Erbore. Od razu rzucił nam się w oczy brak mężczyzn. Wszyscy podobno pracowali w polu. Muszą te pola być strasznie daleko, bo jak okiem sięgnąć to ani żywej duszy. Ale wcale to nam nie przeszkadza, ponieważ to kobiety są powodem naszego przyjazdu. Wyróżniające się od innych plemion ubiorem, mnóstwem korali oraz dużymi czarnymi chustami. Młodsze, niezamężne dziewczyny mają ogolone głowy. Dowiedzieliśmy się też, że mężczyzna gdy chce którąś poślubić musi ofiarować jej rodzinie kilkanaście sztuk bydła. A dziewczyna w dniu ślubu zostaje obrzezana. Tak jakby to była jakaś nagroda czy świetny prezent ślubny.
Erbore było ostatnim plemieniem doliny Omo które odwiedziliśmy. Okazuje się, że mieszkańcy dalej położonych wiosek są przyjaźniej nastawieni. Gościnniejsi, bezinteresowniejsi i ciekawsi naszego przybycia. Nie próbują nam niczego sprzedać. Widać że nieczęsto, jeśli w ogóle, ktoś do nich dociera. I w dalszym ciągu wyglądają tak samo. Ostatecznie rozwiewają się nasze obawy, które mieliśmy przed wyprawą, że tubylcy malują się i ubierają specjalnie dla turystów. Oni są zupełnie naturalni. Różnice są gdzie indziej. W odleglejszych miejscach nie nie ma żadnych dodatkowych przewodników lub opłat za wstęp! Sposób życia mieszkańców niewiele różni się od tego przed setkami lat. Tylko jednego nie udało się powstrzymać. Napływu turystów i w konsekwencji pieniędzy, które bardzo zmieniły mieszkańców doliny Omo. Poznawszy wartość pieniądza, każą sobie płacić niemal za wszystko. Tak zarobione pieniądze najczęściej wydają na przybytki współczesnej cywilizacji, zakup ubrań, jedzenia czy lekarstw. Czy mamy prawo im tego odmawiać?
CZĘŚĆ II. ETIOPIA PÓŁNOCNA – kościoły wykute w (na) skałach
DEBRE DAMO
W zamierzchłych czasach, Święty Abba Aregawi stanął u podnóża wysokiego na trzy tysiące metrów płaskowyżu.
– Tu założę swój klasztor – powiedział.
I wtedy z nieba zleciał ogromny latający wąż, który zabrał go na szczyt góry.
Tyle legenda. Prawda jest taka, że do dziś trwają spory w jaki sposób wniesiono materiały budowlane na sam szczyt. Klasztor nazywa się Debre Damo i jest jednym z najstarszych i najważniejszych w Etiopii. Odcięty od świata, położony na odosobnionej ambie – liczącym 2800 metrów wzgórzu o płaskim, ściętym wierzchołku, mającym około pół kilometra kwadratowego powierzchni. Jedynym sposobem abyśmy mogli dostać się na szczyt jest wspinaczka po 15 metrowej linie. Na szczęście była lina asekuracyjna. Od razu poczułem się pewniej. Nieważne, że lina zrobiona była z niewyprawionej koziej skóry. Nieważne, że po wejściu na szczyt okazało się, że była trzymana przez parę dzieciaków. Najważniejsze że była :) To i tak lepiej niż mają mnisi, którzy nawet starzy, nie używają żadnej dodatkowej asekuracji. Z wrażenia nie pamiętam kiedy znalazłem się na szczycie. Na całe szczęście jest film więc sami możecie zobaczyć. Ale „najlepiej” to miała chyba Jola, którą ominęła cała ta przygoda. Z powodów prozaicznych – kobiety mają zabroniony wstęp do klasztoru (jak widać nawet tutaj kobiety mają gorzej). A na górze przywitał nas ksiądz Zachariasz – strażnik liny. To w sumie on powinien trzymać linę asekuracyjną ale najwidoczniej czasem mu się odechciewa.
Na górze niewiele się zmieniło od czasów powstania klasztoru. Żyją tak jak przed wiekami, zanim jeszcze Kościół stał się zinstytucjonalizowaną formą obrośniętą w setki nakazów. Chrześcijaństwo w czystej postaci, niewiele zmienionej od początków istnienia religii. Drzwi kościoła otworzył nam ksiądz, który pokazał nam kościół oraz pochwalił się swoimi starymi księgami.
ABUNA YEMATA GUH
Wizyta w Abuna Yemata Guh to zupełnie inne przeżycie. Kościół położony jest na kompletnym odludziu. Nie prowadzą do niego żadne znaki, polegaliśmy wyłącznie na prymitywnej mapie. Samo miejsce rozpoznaliśmy już z daleka po charakterystycznych wysokich pilarach. Na jednym z nich, na wysokości kilkuset metrów położony jest kościół. W zasadzie, właściwszym słowem jest wykuty. Niewielki, pochodzący z XV wieku kościół, którym opiekuje się tylko jeden ksiądz.
W odróżnieniu od Debre Damo, nie było tam żadnych lin po których można byłoby wspinać się do góry. W miarę wchodzenia, początkowo łagodne zbocze, robiło się coraz bardziej strome. W końcowej fazie wymagało od nas nie lada umiejętności aby nie odpaść od ściany. Poniżej kilkaset metrów prawie pionowej skały i zapierające dech w piersiach widoki. No chyba, że macie lęk wysokości. Na początku oglądnęliśmy wnętrze kościoła, gdzie największą uwagę przykuwały doskonale zachowane freski. Ale dla mnie najważniejszą sprawą nie były żadne tam freski ale sportretowanie księdza. Zanim wszedłem na górę miałem już w głowie obraz: świątynia na skale i obok stojący, dumny, zamyślony ksiądz wpatrzony w bezkresny horyzont. Pozostało jedynie wybrać najodpowiedniejsze miejsce. Co było o tyle trudne technicznie, że znajdowaliśmy się na wysokości kilkuset metrów, wiał spory wiaterek i żeby zrobić zdjęcie trzeba było balansować na krawędzi pilaru.
ABBA YOHANI
Bardzo odległy ale fantastycznie położony kościół. Wykuty w połowie wysokości ogromnego, pionowego klifu. Nieprzypadkowo wybraliśmy ten kościół, jego malownicze położenie doskonałe nadaje się na sesję. Czoło klifu skierowane jest w kierunku zachodnim przez co zachodzące słońce dodatkowo podkreśli czerwony kolor skał. Czyli sesja o zachodzie słońca.
O samym kościele trudno znaleźć jakiekolwiek informacje poza tym, że prawdopodobnie powstał w XIII wieku. Mimo że położony jest na takim odludziu nie jest on martwym kościołem. Z okazji świąt odprawiane są tutaj uroczystości na które schodzą się wierni z całej okolicy. Nie muszą oni wcale wchodzić do wnętrza, wystarczy że stoją u podnóża klifu.
Dostęp do kościoła nie jest możliwy od strony klifu, gdyż jest on zbyt wysoki i stromy. Aby się dostać do kościoła należy podejść nieco z lewej strony, gdzie klif jest znacznie łagodniejszy a następnie przejść kilkoma tunelami, minąwszy po drodze kilka półek skalnych. W rezultacie do kościoła wchodzi się z boku, bezpośrednio z ręcznie wydrążonego tunelu. Wewnątrz tradycyjnie freski, choć nie tak doskonałe jak w poprzednim kościele. Okna wykute są w skałach, przez które wpadają promienie słońca. Na suficie setki nietoperzy a z boku wnętrze, w którym leżą kości kolegów naszego księdza. Co najciekawsze dla nas, z kościoła można bezpośrednio wyjść na wystającą z klifu półkę skalną, z której rozciąga się niesamowity widok na całą okolicę. Do zachodu słońca pozostało jeszcze kilka godzin. Umilamy więc czas siedzącemu obok nas księdzu, wspólnie oglądając zdjęcia miejsc, w których wcześniej byliśmy. To był strzał w dziesiątkę. Widok innych księży oraz kościołów, które ksiądz znał jedynie z opowiadań spowodował, że nie trzeba go było prosić o pozowanie. Sam się rwał. Do tego stopnia, że zaniepokojeni długą nieobecnością naszego księdza koledzy przyszli zobaczyć co się dzieje. I tak oto, zupełnie przypadkiem mamy trio…..
Niestety to już koniec podróży. I przygód o których można byłoby jeszcze długo pisać. I zdjęć, które pomimo tego wszystkiego, nie było wcale tak łatwo zrobić. Dźwiganie sprzętu, użeranie się z tubylcami, wspinaczki i straszny upał. Ale wystarczyło tylko raz pstryknąć, żeby jak za sprawą czarodziejskiej różdżki, wszystkie trudności przestały istnieć…. Efekt możecie oglądnąć w galerii.
Film z wyprawy oraz kulisy powstawania sesji fotograficznej możecie oglądnąć poniżej:
I kilka zdjęć z Jolą w rolach głównych. Prosili więc nie mogliśmy odmówić:
Na zakończenie chcieliśmy podziękować Przemkowi za użyczenie samochodu, bez którego nie byłoby całej tej wyprawy.