Po raz trzeci wracam do Angoli, jednego z najrzadziej odwiedzanych i najtrudniej dostępnych krajów w Afryce. Osoby śledzące moje wyprawy pewnie pamiętają mój ostatni reportaż z Angoli zatytułowany „Na końcu świata”. Głównym celem tamtej podróży było odwiedzenie odciętej od świata wyspy na której leży opuszczone miasto Sao Martino dos Tigres. (czytaj tutaj) Przygotowania i dotarcie w to miejsce zajęło mi wtedy tak dużo czasu, że na inne rzeczy nie zostało zbyt wiele miejsca. Szczególnie na podążanie śladami niedawno zakończonej wojny domowej oraz przyjrzenie się jej konsekwencjom dla mieszkańców Angoli.
TOMBUA
Położoną w południowo-zachodniej części kraju miejscowość Tombua odwiedziłem już rok wcześniej. W czasach swojej świetności miasto wraz z pobliskim Mocamedes było największym ośrodkiem rybackim w Angoli oraz jednym z największych na świecie. Po ropie i diamentach ryby stanowiły (i nadal stanowią) największe bogactwo tego kraju. Dla wielu zwykłych Angolczyków to często najważniejsze i jedyne źródło utrzymania.
Gdy w 1975 r. Angola odzyskała niepodległość większość portugalskich kolonizatorów pospiesznie opuściła swoje domy, zostawiając po sobie rozwinięty gospodarczo kraj oraz zgromadzony przez dziesięciolecia majątek. Jednak nie posiadający wykształconych elit Angolczycy nie potrafili wykorzystać danej im szansy. W dodatku zaraz po odzyskaniu niepodległości i uwolnieniu się spod portugalskiej dyktatury wybuchła wojna domowa, która na 26 lat pogrążyła kraj w kompletnym chaosie. Gdy w 2002 r. wojna się skończyła, z nowoczesnego przemysłu rybołówczego nie pozostało nic poza straszącymi nadmorski krajobraz ruinami fabryk oraz zardzewiałymi wrakami kutrów rybackich. Na szczęście ryby pozostały.
W dalszym ciągu większość mieszkańców Tombua utrzymuje się z łowienia i sprzedaży ryb. Pracują całe rodziny. Nawet dzieci, które rozpoczynają swój rybacki zawód od połowów na własnoręcznie wykonanych styropianowych czółnach. Nikt tutaj nie przejmuje się jakimikolwiek limitami połowów czy ochroną zagrożonych wyginięciem gatunków ryb.
Jednak w odróżnieniu od czasów gdy Angola była jeszcze portugalską kolonią, dzisiaj praca jest całkowicie ręczna i na dużo mniejszą skalę. Żadnego skomplikowanego przetwórstwa, pakowania w puszki czy chociażby mrożenia ryb. Z kutra lub drewnianej łodzi ryby trafiają wprost na brzeg, gdzie na brudnej i lepiącej się od krwi i reszek ryb ziemi natychmiast zostają wypatroszone, natarte solą i wysuszone. Przy wiecznie palącym słońcu trwa to jeden, góra dwa dni. Potem ciasno upakowane na paletach trafiają do całej Angoli.
CZARNY STALINGRAD
Podążając śladami niedawno zakończonej wojny domowej udajemy się na przeciwległy koniec kraju próbując dotrzeć do miejsca największego afrykańskiego konfliktu od czasów II wojny światowej.
Po odzyskaniu przez Angolę niepodległości dwie skłócone ze sobą partie zaczęły konkurować o kontrolę nad krajem. Dla wzmocnienia swoich pozycji obie szukały sojuszników. Komunistyczna MPLA została wsparta przez Kubę i ZSRR, a niekomunistyczna UNITA przez RPA i USA. Wybuchła wojna domowa. Wpisana w rywalizację między dwoma systemami polityczno-wojskowymi Angola staje się polem bitwy dla zimnej wojny. Jednym z jej efektów było największe i najcięższe starcie lądowe w Afryce od czasów II wojny światowej – bitwa pod Cuito Cuanavale. Nazywana także Czarnym Stalingradem.
Pomimo, że od zakończenia wojny upłynęło prawie 15 lat wciąż widoczne są jej ślady. W miejscach w których toczyły się walki nadal można zobaczyć czołgi, ciężki sprzęt, a nawet samoloty i helikoptery. Porzucone, uszkodzone albo zniszczone. Nie zagrażają już nikomu. W przeciwieństwie do min lądowych, które wciąż zabijają niewinne osoby. Szacuje się, że z rozmieszczonych podczas wojny 10 milionów min, blisko połowa nadal leży w ziemi czekając w ukryciu na swoją kolejną ofiarę. Strach przed śmiercią lub kalectwem uniemożliwia uprawę ziemi lub hodowlę zwierząt. W zdecydowanej większości przypadków brak jest informacji gdzie rozlokowano miny. Często jedyną wskazówką są informacje uzyskane od lokalnej społeczności albo kolejne tragedie osób, które przypadkowo nadepnęły na minę albo niewypał. Wskutek ich eksplozji dokonano w Angoli ponad 70.000 amputacji kończyn, z czego 8.000 wśród dzieci.
Aby dotrzeć do miejsc gdzie toczyły się walki udajemy się do położonych na wschodzie kraju prowincji Cuando-Cubango oraz Moxico. Po drodze odwiedzamy organizację pozarządową zajmującą się rozminowywaniem okolicznych terenów. Pod okiem przeszkolonych Angolczyków uczymy się szukać min oraz rozpoznawać tereny, które zostały oczyszczone od tych, które nadal są niebezpieczne. Większość obszarów oznaczona jest drewnianymi palikami. Po ich kolorze można rozpoznać czy obszar jest wciąż zaminowany czy już oczyszczony, albo gdzie leży nierozbrojona mina lub niewypał. Oczywiście szkolimy się nie po to, aby z wykrywaczem min torować drogę Land Roverowi i odkrywać kolejne niezbadane obszary. Po prostu czujemy się bezpieczniej potrafiąc rozpoznawać miejsca, którymi można bezpiecznie przejechać.
Pokonujemy setki kilometrów po całkowitych bezdrożach, przerywanych czasem niewielkimi wioskami. W przypadku podróży jednym samochodem, w dodatku w czasie pory deszczowej, jest to dość karkołomne zadanie. W razie jakichkolwiek problemów na pomoc trzeba będzie czekać kilka dni. Ale skoro udało się pokonać pustynię i dotrzeć do opuszczonej wyspy i miasta Sao Martino dos Tigres to teraz też musi się udać.
Z uwagi na fatalne warunki pogodowe oraz stan dróg często udaje się przejechać najwyżej kilkadziesiąt kilometrów dziennie. Błądzenie i kluczenie. Czasem po 1-2 dniach drogi trzeba zawrócić, gdy okazuje się, że most jest zbyt zniszczony albo nie ma go wcale. Albo zaczyna się pole minowe.
Po drodze zużywamy klocki hamulcowe trzykrotnie. Nie będąc przygotowanym na taką sytuację zmuszeni jesteśmy improwizować. Do kompletnie startych klocków docinamy i przyklejamy okładziny cierne ze starego samochodu ciężarowego. Klej, chwila na ogniu i gotowe.
Gdy po długiej i wyczerpującej podróży natrafiamy na zniszczony śmigłowiec wiemy, że jesteśmy blisko.
Misja wykonana, cel osiągnięty. Po ponad 3 tygodniach spędzonych w Angoli pora wracać. Jednak dotarliśmy tak daleko w głąb kraju, że dużo łatwiej jest jechać dalej na wschód niż wracać z powrotem. Stąd bliżej jest już do Zambii niż Namibii z której wyruszyliśmy. Ale Zambia to również pośredni przystanek. Kierujemy się jeszcze dalej na wschód w poszukiwaniu Złota Malawi (Malawian Gold). Ale o tym następnym razem.
Na koniec tradycyjnie już krótki film z wyprawy. Żadne zdjęcia nie oddadzą lepiej panującej atmosfery niż ruchomy obraz.
P.S. ZAGUBIONE DUSZE – FINAŁ
Przebywając w Angoli nie byłbym sobą gdybym nie zatrzymał się gdzieś po drodze i wykonał kilka zdjęć do projektu 'Zagubione Dusze’. Jego celem jest przedstawienie dziko żyjących mieszkańców Afryki w naturalny, bardzo dystyngowany i bogaty wizualnie sposób. Odmienny od powszechnie spotykanego w fotografii afrykańskich plemion brudu i ubóstwa. Mija już 5 lat odkąd rozpocząłem pracę nad tym projektem i wreszcie przyszła pora na jego zakończenie. Angola to ostatni kraj w którym wykonuję tego rodzaju sesje zdjęciowe. Poniżej kilka zdjęć zza kulis oraz ich efekt. Więcej o tym projekcie możecie przeczytać tutaj.
P.S. Jeśli chcesz na bieżąco obserwować moje podróże do Fukushimy i Czarnobyla śledź mnie na Facebooku lub dodaj do swoich znajomych.