W latach 60. i 70. ubiegłego wieku miasto Poliçan było jednym z najważniejszych i największych ośrodków zbrojeniowych w Albanii. Ze względów bezpieczeństwa większość informacji o tym miejscu była ściśle tajna, a samo miasto zamknięto dla cudzoziemców. Dziś wiadomo, że zbudowano je na potrzeby pracowników Kombinatu Mechanicznego Poliçan, który specjalizował się w produkcji amunicji różnych kalibrów, m.in. do karabinu AK-47, popularnie zwanego kałasznikowem, amunicji moździerzowej, granatów ofensywnych i defensywnych, a także min przeciwpiechotnych i przeciwczołgowych. Do tego celu wykorzystywano nowoczesne francuskie maszyny, chociaż do dzisiaj nie wiadomo, jak komunistyczne władze zdołały je zakupić od tego kraju. Było ich ponad 100, każda zdolna wyprodukować w ciągu doby prawie 30 000 naboi. W szczytowym okresie w zakładach pracowało na 3 zmiany około 4000 osób. Jednak pod koniec lat 90., wskutek upadku reżimu komunistycznego i utraty zdolności do konkurowania na międzynarodowym rynku przemysłu zbrojeniowego, nastąpiło załamanie produkcji, a fabryka popadła w kłopoty finansowe i została zamknięta. Wówczas znaczna część sprzętu produkcyjnego stała się zbędna, a część została zezłomowana, sprzedana lub rozkradziona.
W 1997 roku wybuchła wojna domowa i w mieście doszło do zamieszek. Miasto znalazło się wówczas w rękach rebeliantów, a kompleks produkcyjny tymczasowo przejęły gangi przestępcze. W późniejszych latach albański rząd próbował jeszcze wznowić działalność, przestawiając pozostałe linie produkcyjne na demilitaryzację starej, przeterminowanej amunicji i materiałów wybuchowych. Ostatecznie obiekt zamknięto na dobre. Mimo to jest on pilnie strzeżony do dziś. Jakby wciąż wierzono, że w przyszłości, po zmodernizowaniu zakładów, uzyskaniu finansowego zastrzyku lub intratnego kontraktu produkcja znów stanie się opłacalna, a maszyny potrzebne.
Militarny kompleks leży w niewielkiej dolinie, tuż obok południowego krańca miasta. Z jednej strony otaczają go wzgórza z uprawami oliwek i winogron, a z drugiej betonowe i metalowe wejścia do podziemnych składów i tuneli. Na jego terenie znajduje się ponad 20 budynków przemysłowych różnej wielkości. Większość wygląda na opuszczone, ma wybite szyby lub w ogóle pozbawiona jest okien i drzwi. Z żadnego z rdzewiejących kominów nie wydobywa się dym, a poza ochroną nie widać żadnych śladów aktywności. Trudno sobie wyobrazić, że ta spokojna okolica miała kiedyś tak wybuchową historię. To ona sprawiła, że postanawiamy odwiedzić to miejsce.
Odnalezienie wejścia do podziemnych tuneli wydrążonych w górskim zboczu, gdzie ukryto być może jedną z linii produkcyjnych amunicji, nie stwarza większych problemów. Gorzej z dostaniem się do środka, gdyż masywne, ważące kilka ton i wysokie na 6 metrów betonowe wrota skutecznie blokują dostęp i strzegą tajemnic. Nie da się ich w żaden sposób sforsować. Gdy mamy już sprawdzić kolejne wejście, moją uwagę przyciągają cztery niewielkie otwory wentylacyjne znajdujące się nad wrotami. Postanawiamy sprawdzić, czy uda się przez nie przecisnąć do środka. Podpierając się o solidne stalowe zawiasy, wspinam się na górną krawędź betonowych drzwi. Natychmiast czuję powiew chłodnego powietrza, co wskazuje, że znajdujący się za otworem ciasny tunel jest drożny. Niestety, na jego końcu zamontowano grube, stalowe kraty. Podobnie jest z drugim i trzecim przejściem. Ale czwarty, ostatni otwór jest otwarty. Mamy szczęście.
W środku panuje przytłaczająca cisza, przerywana tylko odgłosami naszych kroków. Nasze latarki nie są w stanie oświetlić go w całości, co potęguje tylko efekt tajemniczości i strach. Przez chwilę błądzimy, zaglądamy do różnych pomieszczeń, ale niczego nie znajdujemy. Wygląda na to, że tunel jest pusty. Kolejny, który jest z nim połączony, także. Żadnych maszyn ani innych śladów produkcji amunicji. Gdy zrezygnowani postanawiamy wrócić do wyjścia, naszą uwagę przyciągają oparte o ścianę drzwi. Kiedy podchodzimy bliżej, odkrywamy za nimi niewielki otwór wybity w ceglanym murze. Chyba ktoś go celowo zasłonił. Przeciskam się przez niego. Okazuje się, że drzwi ukrywały przejście do kolejnych tuneli. Naliczyłem ich co najmniej cztery. Każdy ma ponad 200 metrów długości i podzielony jest na jedną większą oraz kilka mniejszych hal produkcyjnych, warsztatów i magazynów. Połączone są ze sobą mniejszymi korytarzami i łącznikami, przez co tworzą skomplikowany, podziemny labirynt. Z łatwością można się tu zgubić.
W blasku latarki wyłaniają się pierwsze zarysy maszyn produkcyjnych. Po prawie dwóch dekadach nieużywania i niekonserwowania większość skorodowanych urządzeń nadaje się chyba już tylko na złom. Staram się odgadnąć, do czego służyły. Prasy i wytłaczarki najprawdopodobniej były potrzebne do wyciskania i formowania łusek z mosiężnych prętów. Wszędzie – na podłogach, stołach i sprzętach – walają się łuski, pociski, a nawet gotowe naboje różnego kalibru.
Drugi tunel wypełniony jest wielkimi obrotowymi bębnami, w których prawdopodobnie dokonywano obróbki cieplnej, tj. hartowania mającego zapewnić wymagane właściwości mechaniczne łusek. W kolejnym pomieszczeniu wytwarzano pociski. W tym miejscu grube, cylindryczne kawałki metalu poddawane były walcowaniu, a potem przycinaniu na odpowiednią długość oraz formowaniu na prasie hydraulicznej.
Na samym końcu tunelu zauważam sortowniki, które pozycjonowały pociski i przenosiły je na urządzenia, które wciskały je w przygotowane i napełnione prochem łuski. To była chyba najbardziej niebezpieczna część procesu, gdyż obok maszyn zbudowano dodatkowe, przypominające bunkier pomieszczenie, z którego pracownik mógł bezpiecznie nadzorować produkcję. A to wszystko oddzielały jeszcze od pozostałej części kompleksu grube na kilkadziesiąt centymetrów, betonowe wrota.
W częściach magazynowych odkrywamy przerdzewiałe beczki pełne tajemniczej, żółtej substancji. Oświetlona promieniem latarki mieni się jak śnieg w promieniach słońca. Tuż obok na podłodze leżą zawilgotniałe, papierowe worki, przez które prześwituje ciemnoszara zawartość. Prawdopodobnie proch lub jakieś inne chemikalia niezbędne do jego produkcji. Na opakowaniach zauważam wyblakłe pomarańczowe etykiety z napisem EXPLOSIVE, ostrzegające przed niebezpieczną zawartością. Lepiej ich nie dotykać. W kolejnym pomieszczeniu odnajdujemy pod ścianą kilkanaście równo ułożonych, drewnianych skrzyń. Kilka z nich jest otwartych, odsłaniając swoją zawartość – pociski.
Jesteśmy tak pochłonięci eksploracją tego niesamowitego miejsca, że nie zauważamy, jak mija czwarta godzina naszego pobytu. Trudno się dziwić, w końcu nie na co dzień można zobaczyć ukrytą w podziemiach fabrykę amunicji. W drodze powrotnej tracimy orientację. Do głowy przychodzą nam czarne myśli: co będzie, jeśli nie znajdziemy wyjścia i skończą się nam baterie w latarkach? Telefon też nie pomoże, gdyż grube na pół metra betonowe ściany, a potem kilkadziesiąt metrów litej skały skutecznie blokują kontakt ze światem zewnętrznym. Na szczęście w odtworzeniu drogi pomaga nam kilka charakterystycznych przedmiotów, które celowo pozostawialiśmy, idąc w głąb tuneli. Dzięki nim odnajdujemy wyjście. Jesteśmy bezpieczni, ale czujemy niedosyt. Musimy tu jeszcze kiedyś wrócić.
Piękna przygoda. Dzięki za tą relację!
Świetna, choć nieco krótka relacja! Czekam na więcej, a teraz idę poczytać o Zapomnianych MIGach :)