ZAGUBIONE DUSZE – część 3

Nigeria – w niebezpieczeństwie

W Nigerii przekonujemy się, że Afryka to nie tylko kraj piękny ale i niebezpieczny. I to bardzo. Jadąc całkiem dobrą, asfaltową drogą w kierunku stolicy kraju Abudży, przejeżdżamy przez niezamieszkane leśne obszary. Nigeria to bardzo niebezpieczny kraj, co kilkadziesiąt kilometrów mijamy punkty kontrolne, w których uzbrojeni po zęby żołnierze, w hełmach i kamizelkach kuloodpornych, kontrolują wszystkich przejeżdżających. Po zmroku, jadąc pomiędzy kolejnymi punktami kontrolnymi, zauważamy na drodze blokadę, równo ułożony rząd cegieł oraz konarów drzew. W pierwszym momencie myślimy, że droga jest zamknięta z uwagi na prowadzone dalej prace remontowe. Włączamy więc wszystkie światła samochodu aby rozejrzeć się, czy przypadkiem nie minęliśmy gdzieś objazdu. Z ostrożności patrzymy też czy nikt nie czai się w lesie. Nasze halogeny oświetlają cały teren w promieniu kilkuset metrów wokół samochodu ale nie widzimy żadnego objazdu ani człowieka. W tym momencie zauważamy zbliżający się z oddali samochód. Gasimy nasze oświetlenie aby nie oślepiać nadjeżdżającego kierowcy i czekamy jak on poradzi sobie z przejazdem. Gdy samochód jest już całkiem blisko zauważamy, że jest to spora ciężarówka, która zamiast zwalniać, przyśpiesza i w dodatku jeszcze trąbi. Po sekundzie nas mija, wcale nie zwalniając, z impetem rozbija blokadę i odjeżdża. Natychmiast zrozumieliśmy całą sytuację. Ciężarówka wcale nie odjeżdża, tylko ucieka! A barykada na drodze to nie żadne roboty drogowe tylko zasadzka! Ale było już za późno. Ci co czaili się w lesie też zrozumieli, że my już to wiemy. W tym momencie akcja jeszcze bardziej przyśpiesza. Rabuś albo rabusie, bo w ciemności rozświetlonej jedynie światłami drogowymi naszego samochodu, nie można było się zorientować,  oślepiają nas swoimi latarkami. I cały czas do nas krzyczą w niezrozumiałym dla nas języku.  Nie zastanawiając się czy krzyczą „wysiadać z samochodu” czy może „stój bo będę strzelać” instynktownie wrzucam jedynkę i uciekam. W tej chwili słyszymy strzał, który rozbija boczną szybę oraz uszkadza przednią. Adrenalina maksymalna. Nie zwalniamy. Lewa ręka krwawi od odłamków rozbitego szkła, a ja pierwszy raz w życiu nieświadomie robię to co oglądałem tylko na filmach, sprawdzam czy nigdzie indziej nie oberwałem. Z boku skulony Piotrek tylko krzyczy „spierdalamy”, jakby sądził, że może będę chciał się zatrzymać. Ale wtedy działa już tylko sam instynkt. Z pędem wjeżdżamy i niszczymy częściowo już rozbitą zaporę i uciekamy. Przez kilka najbliższych minut, w całkowitej ciszy, jedziemy z maksymalną prędkością, cały czas obserwując lusterko wsteczne.  Nikt nas nie goni a po kilkunastu minutach docieramy do kolejnego punktu kontrolnego, gdzie informujemy o zdarzeniu. Co na to wojsko? Że jest ciemno,  że nie mają samochodu, że nic nie mogą zrobić.  I że mamy ogromne szczęście. Ale nie trzeba nam o tym mówić. Ani przypominać. Tak jak tkwiący w karoserii samochodu śrut.

Nigeria. Nad ranem. Strzały rozbiły boczną szybę i uszkodziły przednią. Na dole odłamki szkła usunięte z kabiny samochodu.

Nigeria. Wymiana szyb.

Powierzchowne rany wskutek rozbitej szyby.

Kamerun

W lasach równikowych Kamerunu seria awarii. Po pokonaniu pierwszych błotnistych kałuż psuje się alternator. Z duszą na ramieniu pokonujemy kolejne kilometry tropikalnych lasów, nie odrywając wzroku z woltomierza. Przez cały czas zastanawiamy się na jak długo wystarczą  akumulatory. Po drodze natrafiamy na niewielką wioskę w której miejscowy mechanik pomaga nam zdemontować i przepłukać alternator. Niestety bez rezultatu.

Kamerun. Demontaż alternatora.

W kolejnej wiosce nie potrafią nam pomoc ale przynajmniej udaje się naładować akumulatory i ruszyć dalej. Czyżbyśmy mieli przejechać Afrykę ładując co chwilę akumulatory? Niestety sprawy pozostawione samym sobie zmieniają się ze złych na gorsze. Psują się hamulce. Działa prawo Murphy’ego.  Jeśli coś ma się zepsuć, to zawsze się zepsuje, w dodatku w najmniej oczekiwanym miejscu, z dala od cywilizacji.

Prawdziwy pech. Jeszcze nie zdążyliśmy naprawić alternatora a tu druga niespodzianka. Gdzieś w tropikalnej dżungli naciskam pedał hamulca i nic. Naciskam następny raz i nic. Wszystko byłoby pod kontrolą, gdyby nie fakt, że akurat jechaliśmy z górki :). przyczyna – pęknięcie przewodu hamulcowego. A przed wyprawą wymieniliśmy przewód na wzmocniony, w stalowej osłonie…

Z pękniętym przewodem dajemy sobie radę sami. Alternator naprawiamy dopiero 2 dni później, gdy znajdujemy elektryka, który rozbiera alternator i oczyszcza jedną z zablokowanych od błota szczotek. Jesteśmy uratowani.

Wreszcie trafiliśmy na fachowca, elektryka.

Limit pecha chyba już wyczerpaliśmy na całą wyprawę.  Poza tym Kamerun jest piękny.

Motyle są wszędzie (ale najwięcej na chłodnicy mojego samochodu).

Afrykański szczur. Jadalny i podobno smaczny.

Kamerun. W jednej z wiosek Pigmejów.

Pamiętajcie, łatwiej przypakować niż urosnąć :)

Jedyny powszechnie dostępny materiał w równikowych lasach.

Kongo

W Kongo odwiedzamy goryle, jedno z 2-3 państw w Afryce gdzie jeszcze można je zobaczyć żyjące na wolności.

Kongo. W poszukiwaniu goryli.

I są !!!!

W Kongu przeżywamy też kilka niebezpiecznych momentów. Przede wszystkim w stolicy Konga, Brazzaville, gdzie przez 2 tygodnie zmuszeni jesteśmy czekać na wizy do Angoli. Ale nie możemy narzekać na nudę. Już następnego dnia seria potężnych wybuchów stawia nas równo na nogi. Początkowo wielki grzyb jaki natychmiast pojawia się na niebie, budzi więcej ciekawości niż obaw. Ale gdy wybuchy się powtarzają, wydają się coraz bliższe, mocniejsze, a z boku wylatują szyby z okien, boimy się nie na żarty. Początkowo spokojni ludzie zaczynają panikować, uciekają jak najdalej od wybuchów. Klaksony samochodów, których kierowcy próbują jak najszybciej się oddalić. Krzyki uciekających ludzi. Gdy widzimy jak ucieka wojsko i policja, zaczynamy naprawdę się bać. Nie wiedząc co się dzieje, chowamy się w budynku, próbując przeczekać wybuchy. Ale ludzie z budynku również uciekają. Panika. Pierwsze co przychodzi nam do głowy to zamachy terrorystyczne albo nawet wojna. Po chwili znajdujemy pomieszczenie w którym siedzi kilkunastu białych ludzi. Jest raźniej. To tutaj w milczeniu czekamy na jakiekolwiek wieści z francuskiej ambasady. Po pół godzinie docierają pierwsze niepotwierdzone informacje. W centrum miasta wybuchł skład amunicji.  Potem dowiadujemy się, że cała dzielnica miasta została zmieciona z powierzchni ziemi, a kilkadziesiąt ludzi zmarło pod gruzami swoich domów.  To według informacji pochodzącej od wojska. Wg mieszkańców, prawdziwa liczba ofiar jest o wiele większa. Kilka dni później, dzięki zaprzyjaźnionemu żołnierzowi, udaje nam się wejść na teren strefy zero i na własne oczy przekonać się o rozmiarze tragedii. Odwiedzamy też jego dom, z częściowo zawalonym dachem, mieli dużo szczęścia.

Kongo-Brazzaville i potężne wybuchy. Tylko w takich krajach skład amunicji może znajdować się w centrum miasta. Dla wojskowych takie rozwiązanie jest najwygodniejsze, na wypadek przewrotu mają szybki i łatwy dostęp do broni.

Fala uderzeniowa zmiotła wszystko, zniszczyła drzewa, poprzewracała nawet czołgi.

Mamy już dość i chcemy jak najszybciej opuścić Kongo. Dwa tygodnie spędzone w tym kraju w oczekiwaniu na wizy to zdecydowanie zbyt długo. Problem w tym, że jedyne wyjście to rzeczna przeprawa do wcale nie bezpieczniejszej Republiki Demokratycznego Konga. Przeprawa jedyna w swoim rodzaju. Na pokładzie tłoczą się dziesiątki ludzi, większość z nich to drobni handlarze, przewożący najróżniejsze towary pomiędzy Kongiem a Demokratyczną Republiką Konga.  Pomiędzy dziesiątkami przepychających się pasażerów bardzo łatwo dostrzegamy kilkanaście kalek, które tylko dzięki sile mięśni kogoś ze swojej rodziny, były w stanie wsiąść na barkę. Ale najbardziej w oczy rzuca się jeden czarny, rosły osiłek, który zwinnie skacząc pomiędzy dziesiątkami kartonów i worków, próbuje utrzymać jako taki porządek.  Pomaga mu nie tylko jego postura ale długi na ponad metr i gruby na 2 cm trzcinowy pejcz. Wymachując nim na prawo i lewo toruje sobie drogę wśród chaosu stłoczonych na barce ludzi.  Ale pejcz jest nie tylko na postrach, za chwilę zostanie użyty na popijającym piwo pasażerze, w myśl zasady najpierw uderzenie, potem pytanie. Wydaje się, że na zatłoczonej po brzegi barce to jedyny sposób na utrzymanie jako takiego porządku. Dla nieobeznanych i nieprzyzwyczajonych do tak radykalnych – ale skutecznych – form utrzymania porządku, widok machającego trzcinowym pejczem osiłka może przypominać czasy niewolnictwa. Chociaż wydaje mi się, że białego nie mieliby odwagi uderzyć. Ale jeśli ktoś chciałby wejść w bliski kontakt z trzcinowym pejczem albo poczuć się jak niewolnik z XVIII w. to zawsze można spróbować, na przykład wyciągając aparat i próbując zrobić zdjęcie. Mnie zabrakło odwagi, więc zamiast zdjęć musicie uwierzyć mi na słowo.

Przeprawa przez rzekę Kongo.

Na krańcu świata

W Angoli przekonujemy się, że cierpliwość, wysiłek i trochę ryzyka, a przede wszystkim szczęścia, może przynieść doskonałe efekty. Najpierw problemy z angolską wizą, jak się okazuje niemożliwą do otrzymania w jakiejkolwiek ambasadzie na terenie całej Afryki. Próbowaliśmy wszędzie. W Beninie, Nigerii oraz Kongo.  Jeśli  jakimś cudem komuś innemu się udało to zwykle otrzymywał   5 dniową wizę tranzytową. Czyli dokładnie tyle ile potrzeba na szybkie przejechanie kraju. A my  chcemy dotrzeć do zamieszkałych południowo-zachodnią część kraju plemion Himba i Mucavana, co zajmie nam przynajmniej dwa razy więcej czasu. Nie napawają nas optymizmem opowiadania innych podróżników, którzy w sąsiadującym z Angolą Kongu od kilku tygodni bezskutecznie próbują uzyskać wizę. To ich ostatnia deska ratunku, niektórzy właśnie z tego powodu kończą swoją afrykańską przygodę w tym miejscu. My jeszcze nie stęskniliśmy się tak bardzo za naszym krajem żeby tak łatwo się poddać.  Uznajemy, że dużo większe szanse na uzyskanie wizy będziemy mieli nie w tutejszej ambasadzie Angoli, ale w Polsce. Tak, kto by pomyślał, że w Warszawie może być ambasada Angoli. Decydujemy się więc wysłać nasze paszporty do Polski. Ale to nie wystarczy, do wniosków trzeba dołączyć szczegółowy plan podróży (po portugalsku), wyciągi bankowe z odpowiednią sumą (boją się, że zostaniemy za chlebem) oraz odpowiedzieć na serię szczegółowych pytań. Trzeba też dołączyć zaproszenie albo zarezerwowany hotel w Angoli. Tylko jak im wytłumaczyć, że nie jedziemy nikogo odwiedzić i zwykle nocujemy w namiotach? Na szczęście z pomocą przychodzi nam polska ambasada w Angoli, która wysyła notę verbale do ambasady Angoli w Polsce, informując o naszych zacnych zamiarach objechania Afryki oraz – chyba dla zwiększenia naszych szans na otrzymanie wizy – odwiedzenia również polskiej ambasady w Angoli. Nasze starania kończą się podwójnym sukcesem, nie dość że otrzymujemy wizy to w dodatku na 30 dni. A przy okazji mamy przyjemność odwiedzić polską ambasadę w Angoli i osobiście podziękować za pomoc Panu Ambasadorowi oraz jego uczynnemu personelowi. W przeciwieństwie do polskiej ambasady w Kairze, która odmówiła nam listu wspierającego, koniecznego przy ubieganiu się o libijską wizę, ale o tym później. Przy okazji wizyty w ambasadzie wyrabiamy sobie drugie, tymczasowe paszporty, gdyż kończą  się nam wolne strony w starych. Po drugie przewidujemy podobne problemy z etiopską wizą, więc nasze tymczasowe paszporty ponownie wysyłamy do Polski, a w tym czasie, swobodnie, bez bezczynnego czekania, jedziemy dalej, posługując się starymi.  Prawda, że dobry pomysł?

Ambasada RP w Luandzie (Angola). To tutaj otrzymaliśmy nieocenioną pomoc.

Pan Ambasador – nie po prawej, ale po lewej :) A w środku jego drużyna.

Angola to bardzo specyficzny kraj. Czytając polską gazetę (dotarła do nas wraz z paszportami), zaciekawia mnie artykuł pod groźnie brzmiącym tytułem „Benzyna po 6 zł. Taniej już nie będzie.” Będzie, będzie, pomyślałem uśmiechnąwszy się pod nosem. Wystarczy być w Angoli, olej napędowy kosztuje jedynie 1,20 zł. Ale przecież Afryka to kraj kontrastów, więc dla odmiany dodam – zwłaszcza że to temat dla mnie na czasie – że duża paczka pampersów w stolicy Angoli kosztuje 70 Euro! Witamy w Luandzie – zapomniałem dodać – najdroższej stolicy świata! Angola to dziwny kraj, który woli większość towarów importować, zamiast samemu produkować. Skoro mowa o paliwie to wspomnę, że wkrótce okaże się, że olej napędowy może być jeszcze tańszy, wystarczy pojechać do Sudanu, gdzie kosztuje całą złotówkę. Czyli jednak paliwo może kosztować taniej. Niestety nie mamy pól naftowych a zamiast tego niezwykle wysoki apetyt naszego fiskusa. Pociągnijmy temat paliwa dalej. Czy może ono być jeszcze tańsze? Gdzie znajdziemy afrykański paliwowy rekord? W Egipcie. Olej napędowy kosztuje tam jedynie 65 groszy!  Tyle tylko, że trudno go dostać, ale jak już jest, to często trzeba zmieniać filtr paliwa. :)

Wracając do Angoli, ogromna drożyzna to nie jedyne co wyróżnia ten naprawdę piękny kraj. Drugą, dużo groźniejszą rzeczą są miny. Miliony min zakopanych płytko pod powierzchnią ziemi,  pozostałość niedawno zakończonej wojny domowej. Z braku pieniędzy nikt ich nie usuwa,   jedynym śladem ich istnienia jest bezsensowna śmierć setek tysięcy mieszkańców, którzy przypadkowo i co jakiś czas na nie nadeptują. W północnej Angoli min jest szczególnie dużo, przy drodze, co kilkaset metrów widzimy przypięte do drzew i krzaków czerwone wstążki ostrzegające przed zbytnim zboczeniem z drogi. Co chwilę tuż przy samej drodze mijamy niewielkie kupki pordzewiałego metalu, otoczone czterema drewnianymi patykami owiniętymi biało czerwoną taśmą z napisem „MINES”. To prawdopodobnie miny znalezione podczas „budowania” drogi. Ile ich leży niewykrytych poza bezpiecznym pasem szutrowej drogi nie wie nikt. Tak jak nikt nie ma pieniędzy na ich usunięcie.  W tej sytuacji zjazd z wyznaczonej drogi, na przykład w celu rozbicia namiotów albo wyjścia za potrzebą,  za każdym razem jest testem naszych stalowych nerwów. Podobnie zresztą było w parkach narodowych, kiedy nie było wiadomo, czy chcąc wyjść za większą potrzebą, lepiej było kucać czy może wystawić głowę, żeby widzieć czy przypadkiem nie zbliża się jakiś wygłodniały drapieżnik.

W poszukiwaniu doskonałego noclegu – gdzieś nad brzegiem Atlantyku.

Kraby, kraby. Tysiące krabów.

Nocne ognisko.

W Angoli przekonujemy się, że drogi wcześniej odwiedzonych krajów, takich jak Kamerun lub Kongo wcale nie są najgorsze. Mogą być gorsze gdyż w Angoli dróg prawie nie ma. Poszukując plemion w południowo-zachodniej części kraju pokonujemy górzyste i skaliste bezdroża ze średnią prędkością 20 km/h. Czasem udaje się przekroczyć magiczną barierę 30 km/h. Niby różnica niewielka ale dla nas oznacza, że zamiast trzech dni pokonamy trasę w dwa.  Po kilku dniach jazdy po ostrych jak brzytwa skałach, opony nadają się tylko do wymiany. W połowie drogi zaskakują nas ulewne deszcze i natychmiastowo wzbierające rzeki.  Nadchodzi pora deszczowa. Nie zatrzymujemy się ani na moment. W każdej chwili poziom wody lub siła nurtu którejś z rzek może okazać się zbyt duża, zatrzymując nas na kilka tygodni.  Wkrótce jednak nasz wysiłek przynosi pierwsze efekty. Przy drodze spotykamy tubylców z plemienia Mucavana.

Plemiona Mucavana.

Po sesji.

Mucavana pokażą nam drogę do słynących z wyjątkowej urody kobiet plemion Himba. Ich wyjątkowych fryzur, ubioru i biżuterii. Wszystko na czerwono. Czerwone, wykonane z koźlęcej skóry kuse spódniczki podkreślają zgrabną figurę kobiet. Czerwone włosy i czerwona skóra. To efekt codziennego make- up’u otjize, ceglasto czerwonej substancji zrobionej z tłuszczu, roślin, popiołu i ochry. Włosy nią pokryte przypominają długie gliniane węże na których końcach wystają kępki puszystych, czarnych włosów. Otjize ma też inne działanie, chroni przed działaniem słońca, odstrasza moskity i ma walory kosmetyczne, skóra po niej nawet u dorosłych Himba jest niezwykle delikatna i gładka. Dlatego nawet dzieci są nią smarowane. Przekonuję się o tym osobiście, gdy jedna z matek bez pardonu wręcza mi swojego brzdąca.  Czyżby mamusia chciała mi dać do zrozumienia, że synek też chciałby mieć zdjęcie? Maluch jest słodki ale moja koszulka błyskawicznie pokrywa się czerwonymi odciskami malutkich paluszków.

Sesja.

Himba na osiołku.

Wyjątkowa jest też ich higiena. Z powodu niedostatku wody Himba myją się ziemią, a intymne części ciała umieszczają nad dymem unoszącym się z kamiennego naczynia, do którego wrzucają aromatyczne zioła. Chyba metoda musi być skuteczna skoro nie wyczuwam żadnych nieprzyjemnych zapachów.

Najważniejszą częścią każdej wioski Himba jest miejsce w którym pali się święty ogień „okuruwu”. Zgromadzeni przy nim  Himba proszą o lepsze zbiory, płodność bydła lub deszcz. Jest też symbolem przodków, będących pośrednikami w kontakcie z Bogiem Mukuru. Ogień musi być zawsze zapalony, dlatego każdej nocy niedopałek z ogniska przenoszony jest do chaty wodza wioski by następnego dnia posłużył do jego ponownego rozpalenia.

W Angoli i kilku następnych państwach to już reguła, że najprymitywniej żyjące plemiona można spotkać wyłącznie w najdalej położonych, najtrudniej dostępnych rejonach kraju. Pozbawionych naturalnych bogactw,  nieurodzajnych, suchych. Z dala od cywilizacji. Najczęściej w pobliżu granicy, gdzie działanie władz, a tym bardziej ich wpływ na życie mieszkańców, jest zerowe. Nawet zwykli urzędnicy  tam nie docierają, bo nie widzą żadnych korzyści dla siebie. Wszelkie spory i problemy muszą być rozwiązywane przez lokalne społeczności, które dawno już straciły nadzieję na jakąkolwiek pomoc z zewnątrz. Muszą radzić sobie same.

Plemiona Himba odwiedzamy również w sąsiedniej Namibii. Jednak  w państwie, który pokaźną część swoich dochodów czerpie z turystyki, Himba nie są już tak naturalne. Przyzwyczajone do ciekawskich i wszędobylskich turystów, chętnie zapraszają ich do siebie, próbując uszczknąć część  dochodu dla siebie. Przed każdym turystą rozkładają swoje kramy czyli kolorowy kawałek materiału z dziesiątkami kolorowych wisiorków i skórzanych bransoletek. Gdy przychodzi moment  obowiązkowego targowania okazuje się, że niektóre znają podstawowe angielskie i niemieckie zwroty.

Coś skrzypiało więc lepiej sprawdzić…

Namibia

W nagrodę za nasze trudy docieramy do wodospadu Ruacana. Po jego drugiej stronie znajduje się piękna Namibia. Piękne krajobrazy. I piękne dziewczyny.

Granica angolsko-namibijska. Wodospad Ruacana.

Wybory miss Namibii czy tylko wycieczka szkolna?

Ale radocha!! Po 3 miesiącach jedzenia konserw wreszcie świeże warzywa.

Namibia. W kierunku Wybrzeża Szkieletów.

Przekraczamy zwrotnik Koziorożca !!!!!

Za chwile wszystkie znikną. Przepędziłem wszystkie co do jednej. Ale miałem radochę :)

Szkielet wieloryba ?

Sossus Vlei

Dead Vlei czyli martwe jezioro.

Widać mnie?

Łowcy i zbieracze

Suche, ubogie w roślinność tereny pustyni Kalahari są domem żyjących w niezmieniony od setek tysięcy lat plemion San (Bushmen). Pomimo trwającej setki lat dyskryminacji, wysiedleń oraz napływu białych imigrantów, zachowały swoją wyjątkową, prymitywną kulturę oraz tradycyjny, nomadyczny sposób życia. Regularnie, zgodnie z porą roku, przemieszczają się z miejsca na miejsce, poszukując zwierząt oraz wody. Nie przywiązują wagi do żadnych przedmiotów, są niepraktyczne i trudne do przenoszenia. W dalszym ciągu polują używając łuków i strzał, a ogień rozpalają energicznie pokręcając patykiem o małą deseczkę z odrobiną suchej hubki.

Znaleźć dziko żyjących San wcale nie jest łatwo. Początkowo, wynajęty przewodnik  idzie na łatwiznę i prowadzi nas do wioski w której mieszkają – jak to nazywam – przebierańcy. Ludzie, którzy nie wiodą już tradycyjnego, koczowniczego trybu życia. Osoby, które specjalnie zakładają tradycyjne ubrania aby zachęcić turystów do wizyty i zrobienia zdjęć. A potem zapłaty. Na szczęście dość łatwo można ich rozpoznać. Najczęściej po opaleniźnie wskazującej na noszenie zwykłych ubrań. Często po drewnianych kramach na których rozkładają sprzedawane przedmioty. Albo rozwieszanych pomiędzy drzewami sznurach na których wiszą dziesiątki skórzanych bransoletek i wisiorków. Nie zdziwię się jeśli wkrótce pojawią się tutaj ich plastikowe odpowiedniki z Chin. Szybko więc zamieniamy naszego przewodnika na rasowego San, który obiecuje nam pokazać  dziko żyjące plemiona. Niestety kolejny dzień bezdroży stąd. Ale obietnica zobaczenia pozbawionych kontaktu z cywilizacją, żyjących w całkowitej zgodzie z naturą plemion San, rozpala naszą wyobraźnię i bez wahania się zgadzamy.

Przed wyjazdem odwiedzamy jeszcze pobliski sklep i kupujemy zapasy cukru, mydła oraz tytoniu. Nie zapominamy też o dzieciakach, którym kupujemy trochę słodyczy. Prezenty będą lepszym podziękowaniem lub – jak kto woli – zapłatą, za okazaną gościnę. Pieniądze to spory kłopot, ich użycie wiązałoby się z kilkudniową podróżą do najbliższego sklepu. Tym razem przewodnik mówi, że trzeba kupić zielony tytoń. W pierwszej chwili pomyślałem, że się pomylił i pewnie chodzi mu o zieloną herbatę. To ja jestem jednak w błędzie. Niespodziewanie stajemy się posiadaczami sporej ilości marihuany. Będzie wesoło.

Gdy docieramy do jednej z wiosek San, natychmiast otacza nas gromadka ciekawskich dzieciaków. Po chwili dołączają kobiety. Aby przełamać pierwsze lody wyciągam album ze zdjęciami, wykonanymi podczas poprzednich wypraw. Tubylcy głośno dyskutują nad każdym zdjęciem, pomarszczonymi palcami wskazują części garderoby lub biżuterii, których nigdy przedtem nie widzieli. Największe zdumienie budzą gliniane krążki, które kobiety Mursi wkładają sobie w wargi. Albo karabin maszynowy, obowiązkowy atrybut każdego męskiego członka tegoż plemienia. Mnie z kolei najbardziej zaciekawia język San, przypominający mlaskanie albo cmokanie, dodawane z reguły na początku wyrazów. Wytwarzane przez ruch ssania i szybkiego odrywania języka od podniebienia. Wymówienie lub rozpoznanie znaczenia poszczególnych mlasków jest dla mnie zbyt trudne, a próba naśladowania mlasków kończy się wśród San wybuchem śmiechu. Poddaję się, dla europejczyka to niemożliwe. Najbardziej niezwykły język jaki do tej pory słyszałem. Wkrótce zjawia się szaman i jednocześnie wódz wioski. Nie trzeba mu już tłumaczyć celu naszej wizyty ani tym bardziej prosić o zgodę na wykonanie zdjęć. Sam proponuje wykonanie rytualnego tańca n/um Tchai (nie do wymówienia). A wszystko dzięki cudownemu albumowi…

Szaman ubrany jedynie w skórzaną przepaskę rozpoczyna taniec wokół ogniska.  Dźwięki wydawane przez energiczne ruchy nóg wokół których przywiązane są grzechotki, nadają tańcowi właściwy rytm, który podczas wieczornych obrzędów ułatwia szamanowi wejście w trans. Siedzące obok kobiety klaszczą i śpiewają w rytm tańczącego mężczyzny. Głos i ręce to jedyne ich instrumenty. Chociaż śpiew bardziej przypomina zawodzenie, podczas którego podobno wymawiają pojedyncze nazwy różnych zwierząt. W ten sposób szaman łączy się ze światem mistycznym, komunikuje się z różnymi zwierzętami, czerpiąc z nich energię.  Dzięki niej szaman  aktywuje nadnaturalną moc uzdrawiania i odpędzania złych duchów.  A czasem modli się o pomyślne łowy.

Taniec n/um Tchai.

Nocleg u tubylców San, gdzieś na kalaharskiej pustyni.

Sesja.

Nadchodzą Święta Wielkanocne – a zatem Wesołych Świąt!  Niestety jaj kurzych nie mieli :)

Zambia. Wodospady Wiktorii.

ZAGINIONE DUSZE – część 4 – kliknij TUTAJ

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *