AZJA

Zobaczyliśmy ósmy cud świata, bawiliśmy się z tygrysami a nurkowaliśmy z rekinami, nauczyliśmy się odróżniać kobietę od mężczyzny, dawać napiwki w toalecie oraz przeżyliśmy wyprawę do serca dżungli…

KAMBODŻA – TAJLANDIA – MALEZJA – SINGAPUR – Wyprawa 2008

Podczas miesięcznej wyprawy nasza piątka czyli Jola, Aga, Ania, Szymek i ja pokonała kilkutysięczno kilometrową trasę wszystkimi możliwymi środkami komunikacji: samolotami, autobusami, samochodami, motorami, tuk-tukami, łodziami i kto tam wie jeszcze czym….

A wszystko przez patologiczną potrzebę zaspokojenia ciekawości świata. I silnych wrażeń.

Ale po kolei…

Przygotowania


Planowanie i przygotowania do wyprawy zajęły nam blisko 3 miesiące. Chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej interesujących rzeczy, w stosunkowo krótkim czasie. Dlatego konieczna była doskonała synchronizacja całej trasy, transportu, noclegów oraz opracowania alternatyw na wypadek nieprzewidzianych sytuacji.

Padło na Azję Południowo-Wschodnią, którą pokonaliśmy zaczynając od północy (Kambodża) i posuwając się ku południu poprzez Tajlandię, Malezję i Singapur.

Kambodża


Do Kambodży docieramy po blisko 2 dniach podróży lotniczej. Pomimo jet lag-a (objawy zmęczenia wskutek nagłej zmiany strefy czasowej) ciekawość wzięła górę nad zmęczeniem. Minęła północ a my bez wahania udajemy się do miasta (Siem Rap) ciekawi co tam zastaniemy. Czy będzie tak jak czytaliśmy w Lonely Planet, czy tak samo jak opowiadali przyjaciele, czy tak samo jak sobie wyobrażaliśmy?

Większość podstawowych rzeczy kosztowała……, zgadnijcie ile? 1 $!

Na ulicach pełno ludzi, restauracje, kluby, wszystko otwarte. Jedzenie za 1$, piwo 1$, tut-tuk 1$, owoce 1$. Większość podstawowych rzeczy kosztowała……, zgadnijcie ile? 1 $! Do tego niesamowita bezinteresowność, uczynność i uprzejmość mieszkańców. Zaczęło nam się podobać. Od razu spróbowaliśmy jedzenia z przydrożnego punktu – jedna pani jednocześnie jest kelnerką, kucharką i sprzątaczką (na zdjęciu). Na ulicy. Wózek, obok butla z gazem, palnik, wok i półprodukty. I mały stolik. Trzeba przyznać, że higieniczne warunki to nie były. Ale w końcu to Kambodża więc nie ma co narzekać. Jest nawet smaczne, ważne żeby nie patrzeć jak ona to przyrządza. :-) Była druga w nocy, gdy po zaspokojeniu pierwszego głodu i pragnienia (2$) wróciliśmy spać. Pobudka już o 5-tej, musimy zdążyć na (podobno) niesamowity wschód słońca nad Angkor Wat. Teraz trochę wyjaśnienia co to jest Angkor. Angkor to największa i najbardziej okazała budowla sakralna na świecie. A w zasadzie kompleks blisko tysiąca świątyń położonych na obszarze ponad 400 km2! Angkor wpisany jest na listę światowego dziedzictwa kultury i jest uważany za największe miasto na świecie w okresie sprzed rewolucji przemysłowej. Jest też największą i najbardziej okazałą budowlą sakralną (większa nawet od Watykanu).

To tyle książkowych informacji. Chcemy sprawdzić czy jest to zgodne z prawdą. To i parę innych opinii, np. czy to prawda, że gdy wyruszysz do Angkoru to nie wrócisz sobą?


Wracając do wschodu słońca – rano o 6 jesteśmy już na miejscu. I co? I nic. Tuż nad horyzontem, nisko położone chmury zasłaniają wschodzące słońce. Tego poranka nie jest nam dane zobaczyć żółtoczerwonego blasku nad Angkorem. Ale nie martwimy się bardzo – jeszcze przed nami 2 szanse, jutro i pojutrze. No i jeszcze dla desperatów są przecież zachody słońca! Na szczęście, trzeciego poranka, prawie bezchmurne niebo pozwala nam sfotografować Angkor Wat tak jako sobie to wymarzyliśmy. (na zdjęciu)

Angkor Wat to symbol Kambodży. Tak ważny, że sylwetka Angkoru znajduje się wszędzie. Na pieniądzach, fladze, znaczkach. Jest to jedyne dobro narodowe tego kraju. Bez niego prawdopodobnie do Kambodży nie przyjeżdżałby nikt za wyjątkiem ciekawskich turystów pragnących zobaczyć tragiczne skutki reżimu Pol Pota i czerwonych Khmerów.
Na ironię zasługuje fakt, że ten niesamowity i ogromny kompleks świątyń został oddany w dzierżawę prywatnej firmie i to ona czerpie wszystkie zyski z biletów, które nawet jak na warunki europejskie są bardzo drogie (20$ za 1 dzień, 40$ za 3 dni). Dla państwa i ludności niewiele zostaje.

Wracając do samych świątyń – głównej atrakcji Kambodży – porażają swoją wielkością. Trudno je opisać słowami, ale można spróbować użyć porównań. I tak, świątynie khmerskie na pewno przewyższają swoją monumentalnością i szczegółowością egipskie piramidy czy zabytki Majów. W okresie świetności zajmowały obszar dwa razy większy niż dzisiejsza Warszawa.

Świątynie odkryto pod koniec XIX w. całkowicie ukryte i zarośnięte przez dżunglę. Najstarsze budowle powstały w IX w., a ostatnie w XV. Były siedzibami królów, czczonych bogów i duchownych. Zwykli ludzie nie mogli tam mieszkać.

Nam szczególnie podobają się 2 świątynie (Ta Prohm i Ta Som), których celowo nie oczyszczono z porastających je drzew i krzewów (na zdjęciach). Wyglądają tak, jak je odkryto ponad 150 lat temu. Niesamowita lekcja pokory wobec natury. Drzewa, które potrafią całkowicie pochłonąć budowle, korzenie które wrastają w każdą szparę, rozrywając potężne kamienne bloki. Niesamowity widok ukazujący bezlitosną walkę przyrody z kulturą. A my czujemy się jak Indiana Jones i Lara Croft…. (oba filmy kręcono w Angkorze).

Tajlandia


Prosto z Kambodży udajemy się do Tajlandii, a konkretnie do Bangkoku. I podobnie jak w Kambodży, zaraz po przybyciu (była 2 w nocy) postanawiamy wyjść na miasto. Planując naszą wyprawę położyliśmy nacisk aby wszystkie nasze hostele i guesthousy położone były jak najbliżej najciekawszych atrakcji. Taką atrakcją jest ulica Khao San Road (na zdjęciu). To krótka ulica w centrum Bangkoku, mekka każdego podróżnika. I mamy szczęście, jest sobotnia noc, w dodatku trafiamy na Full Moon Party (comiesięczna impreza z okazji pełni księżyca).

Zaczepiające nas prostytutki, naganiacze, handlarze… Nieprawdopodobne doświadczenie. Jak we śnie.

Zbieg tych dwóch okazji to mieszanka wybuchowa – tłumy bawiących się ludzi, panienki lekkich obyczajów, narkotyki, alkohol, psychodeliczna muzyka wydobywająca się z każdego klubu, hałdy śmieci na poboczach, pijani, zataczający się ludzie. Początkowo czujemy się bardzo niepewnie, zwłaszcza że Szymek ostrzega nas żebyśmy wszystkie wartościowe rzeczy zostawili w skrytce w hostelu. Wyglądało niebezpiecznie. (oswoiliśmy się dopiero po kilku dniach i wizytach w nocnych klubach :-) )

Naprawdę dopiero będąc w Bangkoku i mając przed sobą ten zatrważający widok widzimy jak człowiek może nisko upaść, jak zdegenerowany świat może wyglądać. Zaczepiające nas prostytutki, naganiacze, handlarze… Nieprawdopodobne doświadczenie. Jak we śnie. Ktoś kiedyś napisał o Khao San: „Krótka ulica, najdłuższy sen na świecie…”

Stwierdzamy, że w Tajlandii są dwa Bangkoki. Jeden w nocy, drugi w dzień. Zupełnie różne i tak samo różna jest Khao San Road. W dzień – dziesiątki straganów z podróbkami, ciuchami, płytami z muzyką, filmami, zegarkami. Podrabiają wszystko, oficjalnie, na ulicy. Nie boją się nawet policji, która w ogóle nie zwraca na nich uwagi. Mogliśmy sobie wyrobić prawo jazdy, legitymację studencką, certyfikaty TOEFL. W godzinę, prosto na ulicy, podając tylko swoje dane i zdjęcie. Pełen odjazd!



Co jeszcze?

Skoro jesteśmy w Tajlandii to musimy zobaczyć parę rzeczy „taj”. Oglądamy zatem tajski boks (na zdjęciu) i próbujemy tajskiego masażu (też na zdjęciu). Prawdziwy tajski masaż. Sądziliśmy, że tajski masaż to muzyka relaksacyjna, olejki eteryczne i pani z uczuciem masująca nasze ciałka. Trochę się zdziwiliśmy, bo bolało. BOLAŁO. Pięć kobietek przez dwie godziny znęca się nad nami. Teraz już wiemy, że tajski masaż to masaż siłowy. Jak pod koniec zaczęła łazić po moich plecach (a drobna nie była), miałem dość. :-) Ale rozciągnęły wszystkie części ciała, to fakt. No i jeszcze mały napiwek – moja pani sama się upomina bo podobno jestem duży i miała ze mną dużo roboty. Zmęczyła się biedaczka. :-)
A z kolei Jola ma takie łaskotki, że jej masażystka myśli, że ją zbyt mocno masuje i ją to boli. A ona zwija się ze śmiechu! :-)

W dzień jedziemy zwiedzać. Nacinamy się przy okazji na nieuczciwych kierowców tuk-tuków, którzy zamiast zwiedzania świątyń oferują nam zwiedzanie sklepów. W dodatku nie chcą zmienić zdania, nawet jeśli proponujemy im większe pieniądze. Opuszczamy ich nie dając im ani grosza. Bierzemy normalną taksówkę i wreszcie jedziemy zwiedzać najważniejsze świątynie Bangkoku. (na zdjęciach)

No ale Bangkok nie słynie z zabytków. :-) Bangkok jest sławny ze swych nocnych atrakcji. Postanawiamy to sprawdzić i udajemy się na znaną z czerwonych latarni ulicę Patpong. Wszędzie pełno naganiaczy zachęcających nas do wejścia do klubu lub obejrzenia najróżniejszych show. Postanawiamy spróbować. Nieśmiało i z lekkimi obawami wchodzimy do pierwszego klubu (na zdjęciu). Pośrodku wysokie podwyższenie, rurki i kilkanaście lekko ubranych, tańczących dziewczyn.

Wokół stoły przy których siedzą nie tylko mężczyźni. Siadamy przy jednym z nich, zamawiamy piwko i…. rozpoczynamy dyskusję, która z tańczących dziewczyn to chłopak, a która dziewczyna. Niestety mamy trochę utrudnione zadanie, bo czym częściej i dłużej zerkamy na dziewczyny to one, zachęcone naszymi spojrzeniami, zaczynają pokazywać swoje wdzięki i zapraszająco nam machają. Postanawiamy opuścić lokal…

W tym momencie kilka przydatnych informacji: w Tajlandii bardzo popularne są kobiety „przerobione” z mężczyzn, tzw. ladyboys. Jedne robią to bo tak czują, drugie bo będą miały bardziej dochodową pracę. :-) W Tajlandii jest to popularne zjawisko. Taj, po licznych operacjach plastycznych, całkowicie fizycznie przerobiony na kobietę, przebrany, umalowany, z długimi włosami. Naprawdę można się pomylić. A że ladyboys nie afiszują się ze swoją prawdziwą płcią to…. zdarzają się wpadki ! :-) Poza tym ladyboys nie pracują tylko w przemyśle, nazwijmy to erotycznym, ale także w zwyczajnych miejscach, sklepach, restauracjach, szpitalach. Tajowie traktują ich najzupełniej normalnie. Trzecia płeć – taka tradycja. :-)

W drugim lokalu jest podobnie….

W trzecim, czujemy się już jak stali bywalcy. :-) Do tego stopnia, że dziewczyny zaczynają przysiadać się do naszego stolika. Nie wiem, czy brak naszego oporu jest spowodowany kilkoma wypitymi piwami, czy chęcią poznania dziewczyn, ale nie mamy nic przeciwko. :-)

Również w tym klubie zastanawiamy się ile z tych dziewczyn to chłopaki.

Dopiero jeden ze stałych bywalców rozwiewa nasze wątpliwości. Wszyscy to TRANSI!!!! Niewiarygodne, niejedna prawdziwa kobietka pozazdrościłaby im figury.

No i się zaczęło….

Jola tak zaprzyjaźnia się z jedną „dziewczyną”, że po chwili zaczynają się dotykać i sprawdzać, która ma prawdziwe piersi, a która nie ! (na zdjęciu). To się dzieje naprawdę!

Ale to nic. Szymka dopadają dwie dziewczyny (chciałby, żeby to były dziewczyny :-)) i nie przejmując się siedzącą obok Anią, bez skrępowania pokazują mu co mają pod stringami. (na zdjęciu :-))

I jeszcze o klubowych toaletach. Tradycyjnie są dwie. Ale niech nikt nie myśli, że jedna to męska, a druga damska. Jedna toaleta jest wiecznie zajęta i w dziwny sposób zwalnia się jedynie wtedy kiedy będziesz chciał do niej wejść z którąś „dziewczyną” z klubu. :-) Druga toaleta podobno ma służyć do czynności do których została pierwotnie stworzona. Podobno…..

Dlatego długo staram się tego nie sprawdzać. Niestety, piwo jak piwo, długo wytrzymać się nie da. Poddaję się i idę…
Chcąc oszczędzić Wam szczegółów napiszę tak: gdy ledwo wszedłem do toalety i zacząłem robić to co zwykle tam się robi, zaraz wpadło kilka „dziewczyn” próbując zaglądać mi przez ramię lub podobnie jak w przypadku Joli, sprawdzać prawdziwość niektórych części mojego ciała. Byłem szybszy i tylko dzięki pomocy pewnego Taja – pracownika toalety, udało mi się cało wyjść z opresji. :-) W podziękowaniu zostawiłem w mu całkiem spory napiwek.

Ponieważ robi się za bardzo ekstremalnie, postanawiamy wracać. Teraz już wiemy jak odróżnić dziewczynę od „dziewczyny”. Tak na marginesie, te dwie na zdjęciu obok Szymka to nie Ania i Agnieszka. :-) (one wyszły tylko na chwilę do toalety :-))

Trudno to wszystko opisać kilkoma zdaniami. Dlatego jak znajomi z Polski wysyłają nam SMS-a z pytaniem jak jest w Tajlandii, odpowiadamy im krótko: „kurewsko-zajebiście”. :-)

Do nocnych klubów już nie wracamy, ale nocne klimaty tak nam się podobają, że każdego wieczoru do późna siedzimy na Khao San popijając piwko i wczuwając się w lokalne klimaty. Powoli zaczynamy się tutaj czuć zupełnie swobodnie i bezpiecznie. Jak w domu!

Nie było wyjścia, następnego dnia są Święta Wielkanocne…

Tajlandia c.d.


W Bangkoku Święta Wielkanocne? Nie ma wyjścia, idziemy do restauracji, zamawiamy wszystko co od kury. Dostajemy jajka na twardo więc się nimi dzielimy, by tradycji stało się zadość. (na zdjęciu)

Kolejne dwa dni spędzamy poza Bangkokiem. Pierwszego dnia postanawiamy dla odmiany zobaczyć Świątynię Tygrysów. Zainteresowani i zachęceni przez program na Discovery, opisujący sielankę mnichów z tygrysami, postanawiamy zobaczyć czy naprawdę tygryski są takimi grzecznymi kotkami jakimi je widzieliśmy w TV. Każdy z nas chce zobaczyć tygrysy żyjące w symbiozie z mnichami.

Na miejscu okazuje się, że film o tygrysach był chyba jakiś stary, ale na tyle popularny, że ze świątyni tygrysów zrobił się cyrk tygrysów – atrakcja turystyczna. Owszem tygrysy są, można je pogłaskać albo nawet położyć głowę tygrysa na swoim ramieniu. Ale tygrysy są ospałe, nieruchliwe i całkowicie znudzone setkami turystów, którzy czekają na swoją kolej. W ogóle tygrysy są jakieś niemrawe, nie ryczą, nie machają ogonem, nawet nie chcą nikogo pożreć (na zdjęciu). Pomimo, że uczucie bezpośredniego obcowania i samego dotyku tego niebezpiecznego zwierzaka jest wielkim przeżyciem (podnosi adrenalinę) i sprawia nam ogromną frajdę to jednocześnie odczuwamy smutek. Zwierzaki się męczą mimo, że ze względów bezpieczeństwa jednocześnie przybywała przy nich tylko jedna osoba. Dlatego szybko opuszczamy to miejsce, a wszystkim miłośnikom zwierząt i animalsom odradzamy wizytę w Świątyni.

Kolejnego dnia postanawiamy zobaczyć największy w okolicy pływający rynek. Oddalony o kilkadziesiąt kilometrów od Bangkoku jest targowiskiem na wodzie, na którym sprzedaje się warzywa i owoce wprost z łodzi. Również ze względu na setki codziennie przyjeżdżających turystów, targ ten powoli przekształca się z lokalnego targowiska owoców i warzyw na międzynarodowe targowisko pamiątek turystycznych. Dlatego zgodnie z radą zaprzyjaźnionego podróżnika postanawiamy wybrać się dzień wcześniej i przenocować w pobliskim mieście. Dzięki temu następnego dnia z samego rana będziemy już na targowisku, jeszcze przed przybyciem setek turystów z Bangkoku. Pomysł okazuje się strzałem w dziesiątkę, a nawet więcej. Wieczorem po przybyciu do miasteczka, natrafiamy na lokalną „restaurację” na powietrzu (na zdjęciu). W dodatku z lokalną muzyką na żywo (też na zdjęciu).

Zgodnie z przewidywaniami jesteśmy jedynymi obcymi w okolicy. Żaden obcy turysta nie zjawia się w mieście wieczorem i jak się wkrótce okazuje ma to swoje pozytywne konsekwencje. Oczywiście nikt z tubylców nie zna angielskiego, więc to co chcemy zjeść musimy pokazać podchodząc do innych stolików i wskazując potrawy jakie je ktoś inny. Tubylcy mają ubaw. A to nic, zabawa dopiero się rozkręca. Jakieś 2 skrzynki piwa później rozpoczynają się tańce.

Najpierw ku uciesze wszystkich, prezentujemy tubylcom jak się tańczy u nas, (na zdjęciu) a potem…. tubylcy się przyłączają. Tak się zrobiło wesoło, że to oni postanawiają sobie robić zdjęcia z nami, a nie odwrotnie, jak to zwykle bywa.

Bariery językowe znikają. Oczywiście pomaga nam piwo i przesmaczne smażone rybki. Zgodnie stwierdzamy, że tak smacznych rybek jeszcze nie jedliśmy. I na pewno nigdy tak tanio.

Po imprezie wracamy do naszego „luksusowego” hotelu, jedynego jaki znaleźliśmy w naszym przewodniku. Ale po to tu przyjechaliśmy, lokalny klimat, lokalne pchły, mrówki i inne robale. Wszystko wliczone w cenę. (20 zł)

O 8 rano, niewyspani (skacowani?) i pogryzieni przez pluskwy siadamy w wynajętej łodzi, która zabiera nas na przejażdżkę po wodnym rynku. Naprawdę było warto przyjechać wcześniej, aby zobaczyć budzący się dzień a wraz z nim ludzi udających się na targ (na zdjęciu). Rynek położony jest na dużej przestrzeni, przedzielonej dziesiątkami wąskich kanałów. Płynąc nimi co chwila mijamy położone wzdłuż kanałów małe drewniane chatki zamieszkałe przez lokalną społeczność. Jedna za drugą przepływają obok nas małe drewniane łódki pełne świeżych owoców. Do niektórych podpływamy aby kupić świeżutkie arbuzy, mango, ananasy. Mniam, mniam.

Opuszczamy pływający market z chwilą kiedy pierwsi turyści zaczynają pojawiać się w miasteczku…

Po pięciu dniach spędzonych w Bangkoku i okolicach, postanawiamy odsapnąć od zgiełku wielkiej metropolii i jej atrakcji. Samolotem dostajemy się na wyspę Phuket, gdzie czeka na nas łódź, która zabiera nas na czterodniowe safari nurkowe na Similiany. Podobno jest to jedno z dziesięciu najlepszych miejsc nurkowych na świecie. Oczekiwania zatem mamy spore, każdy ma nadzieję zobaczyć rekiny, podobno częstych bywalców tych wód. Czy się uda?

Ale po kolei…

Tajlandia c.d. – safari nurkowe Similiany


Rekiny w większej ilości widzimy też ostatniego dnia na porannym nurkowaniu.

Safari nurkowe to 4 dni na pełnym morzu. Rozkład dnia wydaje się monotonny: nurkowanie, śniadanie, nurkowanie, obiad, nurkowanie, kolacja, nurkowanie, spanie. Jedynie raz udaje nam się zejść na jakąś wyspę (na zdjęciu). I tak przez 4 dni. Ale prawda jest inna, pod wodą niesamowita ilość ryb, więcej niż w najczęściej odwiedzanym przez nas Egipcie. Ryby podobne, ale ich ilość poraża. Ale my nie idziemy na ilość, my stawiamy na jakość – cały czas więc rozglądamy się za grubszymi rybami. I już pierwszego dnia natrafiamy na rekina leopardziego. Rekin spokojnie odpoczywa na dnie, więc możemy się do niego zbliżyć na wyciągnięcie ręki. Prawie, bo Agnieszka go płoszy przepływając bezpośrednio nad nim (podobno tego nie lubią). Zdążyliśmy strzelić mu tylko fotkę.

Rekiny w większej ilości widzimy też ostatniego dnia na porannym nurkowaniu. W półmroku, na ok. 30 metrach majestatyczne rekiny pływają wokół podwodnych skał szukając czegoś na śniadanie. My jesteśmy przed śniadaniem, one też. :-) Na szczęście ten gatunek rekina nie jest mięsożerny. Podobno. :-) Zaciekawione rekiny przepływają obok nas. Podpływam do jednego z nich. Jest większy ode mnie, ma jakieś 2,5 metra. Przez chwilę spoglądamy na siebie uważnie. Pełen odjazd! Po chwili rekin odpływa…

Tak więc główny cel safari został spełniony – pływaliśmy z rekinami. Co prawda nie był to żaden żarłacz biały ale wtedy nie miał by kto dzielić się z Wami tymi wrażeniami. :-)

Ale do rzeczy. Po safari zostajemy jeden dzień na Phuket, który poświęcamy na plażowanie, zwiedzanie najpiękniejszych plaż a wieczorem idziemy na jedną z głównych atrakcji wyspy – Simon Cabaret (na zdjęciu). Warto zobaczyć ze względu na niesamowite show – doskonałe stroje, perfekcyjną muzykę i scenografię. Mogliby lepiej tańczyć i śpiewać ale to w końcu jest kabaret a nie musical. Oczywiście w głównych rolach występują transwestyci. :-) Motto kabaretu daje do myślenia – „Ona jest bardziej mężczyzną niż ty kiedykolwiek będziesz”.

Następnego dnia, po blisko 3 tygodniach nasza grupa ulega rozdzieleniu. Aga, Ania i Szymek muszą już wracać do Polski, obowiązki zawodowe wzywają (albo mają już nas serdecznie dosyć :-)). Na szczęście my jesteśmy niezależni i możemy jeszcze trochę zostać. Na następny tydzień planujemy Malezję…

Malezja


Wyruszamy więc w dalszą podróż a konkretnie do Kuala Lumpur. Miasto te to taki azjatycki Nowy Jork ze swoimi dzielnicami – hinduską, muzułmańską i buddyjską. Wielkie miasto – wiele kultur, wiele społeczności i wiele religii.

Główną atrakcją jest oczywiście Petronas Twin Towers (na zdjęciu) czyli do niedawna najwyższy budynek na świecie, mający 452 m wysokości. Być i nie wjechać na górę? Niestety, na sam szczyt się nie da, można tylko na tzw. Skybridge (most łączący obie wieże – widoczny na zdjęciu), położony na 170 metrach. Kto oglądał Jamesa Bonda – „Jutro nie umiera nigdy” wie o co chodzi. Wjeżdżamy, podziwiając wspaniałe widoki. Czujemy jednak niedosyt, zwłaszcza że przed godziną odwiedziliśmy inną wieżę, co prawda niższą, ale za to można było wjechać na sam szczyt. Po południu odwiedzamy chińską i indyjską dzielnicę miasta. W Little India, dzielnicy indyjskiej czujemy głód więc postanawiamy wejść do jakiejś przydrożnej jadłodajni. Jak zwykle kierujemy się zasadą, że najlepsze jedzenie jest tam, gdzie jest dużo ludzi. Oznacza to, że jedzenie musi być smaczne i pewnie niedrogie. W

chodzimy do takiego baru, który z zewnątrz wygląda bardzo porządnie i czysto. Pierwsze co w środku rzuca nam się w oczy to sami hindusi jedzący bez żadnych naczyń i sztućców. Wystarcza im liść bananowca i ręce. Od razu nam się podoba więc zostajemy. Właśnie po takie klimaty przyjechaliśmy. Oczywiście znowu mamy problem z zamówieniem, zdajemy się zatem na to, co przyniesie nam obsługa. Po chwili kładą na stół wielkie, zielone liście bananowca, na które nakładamy sobie ryż oraz jakieś bliżej nieokreślone danie wegetariańskie. (okazało się że knajpa jest wegetariańska – częsty przypadek u hindusów). Z premedytacją odkładamy sztućce i jemy tak jak wszyscy, co wywołuje uśmiechy osób siedzących obok (na zdjęciu). Poleganie na zdaniu obsługi miało swoje dobre i złe strony. Dobra to taka, że jedzenie było smaczne. Zła to taka, że rachunek był spory. A przecież nie musieli po nas zmywać naczyń. :-)

Wieczorem udajemy się do Chinatown (na zdjęciu). Jest to kilka ulic za straganami pełnymi podróbek: zegarków, ubrań, galanterii skórzanej, wszystkich możliwych marek. Nikt się nie przejmuje, nikt ich nie ściga, policja przechodzi obojętnie. Wszędzie chińskie napisy, reklamy (chyba :-)), chińskie sklepy, no i oczywiście chińskie jedzenie (na zdjęciu). My najpierw szukamy przewoźnika, który zawiezie nas do Taman Negara – malezyjskiej dżungli i zarazem Malezyjskiego Parku Narodowego. I to nie byle jakiego. Lasy deszczowe, które tam rosną zachowały się w niezmienionej postaci od 130 milionów lat. Nie dotarło tam żadne zlodowacenie i żaden kataklizm geologiczny nie zakłócił istnienia tej dżungli. Jest więc starsza od równikowych puszcz z Amazonii i Dorzecza Konga. To nasz cel na najbliższe 4 dni….

Malezja c.d. – Taman Negara


O Taman Negarze (na zdjęciu) słyszeliśmy wiele ekstremalnych historii. Posłuchajcie jednej z nich:

„Jest bardzo parno i bardzo gorąco. Żeby sobie pomoc postanawiamy, że odwiedzimy wodospad przy rzece – jest po drodze, trzeba tylko skręcić ze szlaku 3,5 km a potem na niego wrócić. Już po pierwszej przebytej górze zaczynam wątpić w sens tego pomysłu. Po kilku następnych, gdzie mozolnie pniemy się w górę by zaraz zejść na dół, jestem pewna, że mam dosyć. Po trzech godzinach drogi (ze świadomością, ze każdy następny przebyty metr trzeba będzie przejść ponownie by wrócić na szlak), odpuszczamy sobie. Ta sama droga jeszcze raz w przeciwnym kierunku i stoimy na ścieżce. Do naszego noclegu … 8,5 km !!!
W życiu nie myślałam, że tak może szlak wyglądać. Przedzieramy się przez zwalone pnie i suche rośliny, raz potężne konary bierzemy górą, czasem łatwiej się przedostać pod nimi. Dobrze chociaż, że nie chodzimy wciąż góra – dół jak do wodospadu. Jest za to inny problem – pijawki. Nie da się usiąść, bo natychmiast pędzą do człowieka i przysysają się do ciała, zostawiając krwawiącą dziurę jak się je oderwie . Największa pijawka przyssała mi się przy biodrze, a z dziury po niej ciekło jeszcze kilka godzin. Nie cierpię pijawek. I chyba nie należy ich odrywać… Ostatnia atrakcja dnia to rzeka, by dojść do naszej kryjówki trzeba ją przejść w bród. Dla nas jest jak zbawienie bo możemy się wykąpać i przeprać cuchnące ubrania, fuuu jak cuchnące !”

i dalej…

Do głowy mi nie przyszło, że tak się można zajechać na spacerze po lesie!

„Oj ciężko się wstaje o świcie … Nasz zapas żywności w postaci trzech pudełek ciasteczek i wody się kończy. Dobrze, że mamy przed sobą tylko powrót (12 km), ale weźmiemy inną drogę, wygląda na prostszą. Przy drugim kilometrze odczuwam „pewien niepokój” co będzie dalej. Dalej jest tylko gorzej. Droga idzie przy rzece i polega na wspinaniu się prawie w pionie na ściany wąwozów, którymi do rzeki dopływają strumienie z dżungli. Potem znów urwisko w dół i ponownie pod górę. Przeczuwam zbliżające się załamanie nerwowe. Droga do wodospadu wydaje mi się bajką. Mijają godziny, kilometrów ubywa w potwornie powolnym tempie, sił w dużo szybszym, ciastek nie ma juz wcale. Ratują nas pracownicy parku 1,5 km od końca trasy. Podrzucają nas łódką pod kemping. Do głowy mi nie przyszło, że tak się można zajechać na spacerze po lesie! Jesteśmy naprawdę wykończeni, ale raczej mamy prawo, bo las jest najstarszą dżunglą świata a spacer trwa 3 dni na ciasteczkach i chemicznej wodzie z potoków, i ma miejsce jakieś 200 km od równika.”

Ciekawy wstęp? Jak zwykle pchamy się tam gdzie nie trzeba. Odnaleziona firma następnego dnia zawozi nas z Kuala Lumpur najdalej jak tylko może, czyli do miejsca, gdzie kończy się droga. Już w autobusie okazuje się, że nie będzie łatwo. Na cały autobus tylko my chcemy wybrać się w głąb dżungli. Reszta chce tylko dotrzeć na jej skraj skąd będzie robić tylko krótkie, jednodniowe wypady w głąb dżungli i każdorazowo wracać na noc do resortu położonego na jej skraju. Ale my nie po to przejechaliśmy pół świata żeby teraz wymięknąć i robić jakieś jednodniowe spacerki. My przyjechaliśmy na prawdziwą wyprawę!

Z miejsca gdzie kończy się droga przesiadamy się do łodzi, a raczej do zbitego z desek czółna z przyczepionym z tyłu silnikiem. Dalej już można dostać się tylko rzeką. Po 3 godzinach płynięcia w górę rzeki, docieramy do małej wioski leżącej na skraju Parku Narodowego. Tam udaje nam się znaleźć przewodnika i przyłączyć do innej grupy śmiałków, którzy następnego dnia wyruszają do dżungli. Potem idziemy coś zjeść i znaleźć nocleg. Widać, że musimy być bardzo daleko od cywilizacji, bo w knajpie w jadłospisie było napisane, że frytki trzeba zamawiać z jednodniowym wyprzedzeniem. :-) My tradycyjnie zamawiamy lokalną, niedrogą potrawę. Niedrogą, ale i tak kobieta musi oblatywać całą wioskę, żeby rozmienić banknot, którym jej płacimy. (50 RM = 35 zł)

Rano kupujemy niezbędny prowiant, czyli zupki chińskie, ciastka, parę puszek fasoli oraz 10 litrów wody. Zabieramy też po jednej koszulce na zmianę oraz karimaty i śpiwory. Ja zgrywam bohatera i zabieram wszystkie rzeczy do jednego plecaka aby odciążyć Jolę. To lepsze niż noszenie Joli. :-)

Po kolejnych dwóch godzinach płynięcia w górę rzeki, rozpoczyna się prawdziwy survival. Wyruszamy….

Droga wygląda podobnie jak czytaliście wcześniej, tylko jeszcze gorzej. Przedzieranie się przez dżunglę, przewrócone konary, kolczaste rośliny, strumyki i błoto. 35 stopni i blisko 100% wilgotność powoduje, że w połowie dnia mamy dość. Do tego wielkie mrówy, no i legendarne już pijawki. Pojedyncza rzecz nie jest straszna. Ale kombinacja wszystkich tych czynników naprawdę dawała w kość. Widzisz przed sobą powalone drzewo przez które musisz przejść, próbujesz je pokonać, kładziesz rękę na konarze a tam…. dwudziestopasmowa autostrada mrówek. A raczej wielkich mrów! Chcesz przejść, musisz oprzeć rękę o konar. W tym czasie na nodze widzisz 2 pijawki, które w ekspresowym tempie wspinają się po bucie by za chwilę się przyssać….

Podczas marszu, średnio co 2-3 minuty sprawdzamy swoje buty w poszukiwaniu pijawek. Idziesz – sprawdzasz pijawki – idziesz, sprawdzasz. Po jakimś czasie zaczyna nam się wydawać, że pijawki to główna atrakcja tej dżungli. :-) Odpowiednio szybkie zauważenie pijawki pozwala ją strzepnąć zanim się przyssie. Na pijawki jest wiele strategii. Jedni próbują zakładać krótkie spodnie, aby cały czas widzieć swoje nogi. Inni wkładają długie spodnie, aby się przed nimi zakryć. Te drugie rozwiązanie się nie sprawdziło. Dwóch naszych towarzyszy nosiło długie spodnie i w związku z tym nie widziało jak pijawki wchodzą po ich nogach docierając nawet do brzucha. Jak to się skończyło? Pokrwawionymi spodniami i koszulami. Z reguły zauważali pijawki dopiero jak się rozebrali albo sami poczuli jak ich coś ociera (zdążyły tak się opić krwi, że stawały się kilkukrotnie większe).

Po chwili zaczyna lać tropikalny deszcz, który dla naszych i tak całkowicie przemokniętych ciał stanowi pewną ulgę. Po chwili deszcz tak samo nieoczekiwanie znikł jak się pojawił. Padał krótko ale intensywnie. A zaraz potem nasza ścieżka w dżungli zmienia się w błotniste grzęzawisko. Brodzimy po kostki w błocie. I znowu żar. Od razu przypominają mi się słowa Cejrowskiego:

Żar słoneczny.
Żar rozgrzanej ziemi.
Żar rozżarzonego powietrza.
Żar dnia. Żar nocy. Żar tropików.
Nieustanny. Nieznośny. Przerażający.
Żar. Żar. Żar.

Malezja i Singapur


W połowie pierwszego dnia marszu mamy już dosyć. Pod koniec przestajemy nawet zwracać uwagę na pijawki. Efekt: 5 pijawek na moich nogach. A Jola z kolei pragnie podziękować Billowi, naszemu malezyjskiemu przewodnikowi, za ochocze odrywanie pijawek z jej nóg. Na początku Jola próbowała sama strząsać pijawki ze swoich nóg za pomocą patyka. Ale gdy 3 pijawki jednocześnie próbują się przyssać do ciała to patyk przestaje pomagać. Musisz je odrywać własnymi rękoma bo inaczej nie zdążysz.

Na pocieszenie jedyna dobra rzecz: pijawki nie roznoszą żadnych chorób.

Jola, ku mojemu zdziwieniu trzyma się dzielnie i nie narzeka. Idzie cały czas równo za wszystkimi. Zastanawiam się czy dlatego, że boi się że nikt na nią nie poczeka? A może dlatego, że zeżrą ją pijawki jeśli tylko się zatrzyma? :-)

Zaczyna się ściemniać, gdy dochodzimy do jaskini w której mamy nocować. Jeszcze tylko trzeba zebrać drewno na ognisko i przynieść wodę z pobliskiego strumyka. Woda jest lekko żółtawa ale po wrzuceniu specjalnej tabletki chemicznej, nadaje się do picia.

Jaskinia jest ogromna. Bo w rzeczywistości jest hotelem nie tylko dla nas ale dla wszystkich zwierząt w okolicy. Obok widzimy wydeptane legowisko słonia, który czasami przychodzi tutaj spać. Słoń jak słoń, ale widać też ślady tygrysów… :-)

Bardzo zmęczeni zaraz po przygotowaniu i zjedzeniu posiłku, kładziemy się spać. Tylko nasz przewodnik cały czas czuwa, dokładając drewno do ogniska. Zasypiamy w środku jaskini, wsłuchani w niesamowite i nieznane dotąd dźwięki dżungli: stukanie, ćwierkanie, syczenie, cykanie, ryki i krzyki. Nie potrafimy rozpoznać od jakich zwierząt pochodzą. Zasypiamy, a ja zastanawiam się dlaczego nasz przewodnik ciągle dokłada drzewa do ogniska. Już przecież zjedliśmy….

Jest noc. Nagle przewodnik budzi mnie i szepce żebym szybko wziął aparat bo jakiś zwierzak przyszedł i szpera w naszym prowiancie. Jak później sprawdziłem była to cyweta – mały, ok. 1 metra, wszystkożerny drapieżnik, który wygłodniały wszedł do jaskini zwabiony zapachem jedzenia (na zdjęciu). Cyweta ceniona jest za swoje futro oraz cywet – wydzieliny z gruczołów (przyodbytowych :-)) stosowanych w przemyśle perfumeryjnym. Robię zdjęcie i kładę się spać. Brakuje jeszcze tylko słonia…

Zasypiamy w ubraniach, przykrywszy się śpiworem i mając butelkę wody za poduszkę…

W środku nocy budzi mnie coś mokrego spadającego prosto na moją twarz. Ciemno, ognisko się tli. Patrzę w górę ale nic nie widzę, jest kompletnie ciemno. Słyszę za to doskonale i już wiem co to jest. Nietoperz. A raczej setki latających nietoperzy. Teraz już wiem po co nasz przewodnik ciągle dokładał do ogniska. Kiedy zgasło, zleciały się dziesiątki nietoperzy, które piszczały latając nad naszymi głowami. Mnie się podobało, ale dobrze że dziewczyny już spały… :-) No i zagadka: wiecie już co mokrego spadło mi na twarz? :-)

Definitywnie zapadam w głęboki sen….

Nocowanie w dżungli to niesamowite przeżycie. Zasypianie i budzenie się wraz z nią, przy dźwiękach zamieszkujących nią wszelkiej maści zwierzaków, ptaków i robali gwarantuje nieznane dotąd efekty specjalne. Warto było tu przyjechać żeby tego doświadczyć…

Przed nami 8 km. Wczoraj też było 8 km.

Rano, poranna toaleta w strumyku, który bardziej przypomina kałużę. W zasadzie myjemy tylko zęby i ochlapujemy twarz. Na śniadanie ciastka i chleb z marmoladą. Zaraz potem zwijamy obóz i wyruszamy w dalszą drogę. Przed nami 8 km. Wczoraj też było 8 km, ale podobno dzisiaj droga ma być lżejsza. Jak się okazuje to teoria, nie zauważam żadnej różnicy. Jesteśmy bardziej zmęczeni niż wczoraj i coraz częściej pytamy się przewodnika ile jeszcze godzin marszu mamy przed sobą. Dobrze, że w środku dnia natrafiamy na rzekę do której ochoczo wskakujemy, upewniwszy się uprzednio że nic groźnego w niej nie pływa. Zaraz potem szybki obiad, oczywiście ze wspólnej menażki (na zdjęciu). Woleliśmy wziąć bardziej potrzebne rzeczy. Bez drugiej menażki się obejdziemy, a bez wody już nie. :-)

Odświeżeni i najedzeni wyruszamy dalej. Po 15 minutach wyglądamy i czujemy się już tak samo jak przed kąpielą. Całkowicie mokrzy i przepoceni. Przy takiej wilgotności nic nie chce wyschnąć, nasze koszule można wykręcać z potu. Naprawdę!

Po ośmiu godzinach bezustannego przedzierania się przez dżunglę, las niespodziewanie znika i wyłania się rzeka. To koniec naszej wyprawy….

Nigdy w życiu nie byliśmy tak spoceni, zabłoceni, mokrzy, śmierdzący i zakrwawieni jak w tych dniach. I bardziej szczęśliwi, że udało nam się pokonać dżunglę i … własną słabość :-) Nigdy tego nie zapomnimy. Cieszymy się jak dzieci (na zdjęciu).

A tymczasem Jola radzi wsadzić sobie TIK TAKI do nosa żeby zabić ten smrodek…

Po czterech dniach w dżungli powracamy do cywilizacji i to od razu przez duże C. Jesteśmy w Singapurze. To wyspa, miasto i państwo w jednym. Sterylne, bardzo czyste miasto, również z podziałem na dzielnice zamieszkałe przez różne społeczności. Jest tu także dzielnica muzułmańska, indyjska i chińska, chociaż nie znajdziemy tutaj żadnych nielegalnych towarów i podróbek znanych z poprzednich państw. Tutaj za narkotyki dostajesz karę śmierci, a za żucie gumy mandat!
Singapur za to słynie z bardzo tanich zakupów. Wszystko jest średnio o połowę tańsze niż w Polsce. Dla przykładu konsola Playstation 3 kosztuje 800 zł (w Polsce za 1800 zł), komórka Sony Ericsson K850i – 800 zł (w Polsce 1500 zł). Aż żal nie kupować. Szkoda, że akurat niczego nie potrzebujemy. No może za wyjątkiem telewizora LCD. Ale to przecież za duże i za ciężkie do samolotu. (Jak się później okazało na lotnisku, był to błąd. Widziałem kilku ludzi którzy na wózkach pchali nie po jednym telewizorze, ale po trzy!)

W Singapurze jedziemy zobaczyć ogród botaniczny z przepięknym ogrodem orchidei (na zdjęciu). Jest to jeden z największych i najpiękniejszych ogrodów botanicznych na świecie. Mnóstwo rzadkich gatunków drzew i krzewów. Ogród orchidei zajmuje się też hodowlą i tworzeniem nowych gatunków tych roślin. Wiele nowych, rzadkich odmian nosi nazwy sławnych ludzi.

Gdy zapada zmrok jedziemy na nocne safari, imprezę, która siedmiokrotnie zdobywała nagrodę jako najlepsza atrakcja Singapuru. Trzeba to zatem koniecznie zobaczyć. Noc to najlepsza pora aby spotkać drapieżniki i inne duże zwierzaki, większość z nich wychodzi wtedy na łowy. Można podejść nieprawdopodobnie blisko do zwierząt. Wydaje się jakby one specjalnie na nas czekały. Nie chowają się, nie uciekają. Wielkie słonie z ogromnymi kłami, tygrysy, lwy, hieny, hipopotamy…. Rzadki widok, tyle zwierząt w jednym miejscu, w dodatku na wyciągnięcie ręki (prosili tylko żeby ich za mocno nie wyciągać. :-))

Singapur jest naszym ostatnim punktem wyprawy – stąd po blisko miesięcznej podróży wracamy do rzeczywistości. Po drodze jeszcze zagubienie bagaży przez linie lotnicze i chyba przeżyliśmy wszystko co można było. Dobrze, że po 2 dniach przesłali je nam do Polski bo wielu znajomych nie miałoby prezentów :-)

***

Jesteśmy już w domu. Jeśli ktoś sądzi, że wróciliśmy wypoczęci to się myli. Wróciliśmy zmęczeni.

Zmęczeni, ale szczęśliwi. Pełni wrażeń, niezwykłych momentów i wspomnień.

Wspomnień, których nie zapomnimy do końca życia….

P.S.
Znajomi pytają się co podobało nam się najbardziej. Odpowiadamy zgodnie – wyprawa do dżungli.


Arek Podniesiński

Więcej zdjęć zobaczysz tutaj:
Kambodża
Tajlandia
Malezja i Singapur