ZAGUBIONY KLEJNOT SAKRALNEJ ARCHITEKTURY

Rumunia kojarzy się zwykle z Transylwanią oraz jej legendarnym władcą i amatorem ludzkiej krwi księciem Drakulą. Chociaż na mojej podróżniczej mapie nie zabrakło tego miejsca, to tradycyjnie bardziej zainteresowały mnie rzadziej odwiedzane, zapomniane góry Apuseni i ukryte tam klejnoty sakralnej architektury.

Apuseni to kraina nie do końca jeszcze poznana, owiana lekką mgiełką tajemniczości, niedomówień i sprzecznych informacji. Potrafi zaskoczyć oraz zachwycić bogatą i nadspodziewanie dobrze zachowaną spuścizną przeszłości. Po II wojnie światowej, a później po exodusie ludności do miast tereny te podupadły i opuszczone osady, domy oraz pastwiska pochłonął las. Dziesiątki ukrytych w nim wiosek wyludniło się niemal zupełnie. Nieliczni mieszkańcy, którzy pozostali, trudnią się pasterstwem, obróbką drewna i uprawą drzew owocowych. Jednak za sprawą odizolowania wsi od cywilizacji ich zniknięcie w nieodległej przyszłości jest pewne.

Do osad prowadzą drogi przecinające dziesiątki zboczy porośniętych lasami i alpejską roślinnością. Lokowano je w pobliżu dolin, w których utworzyły się strome, wykute w wapieniu wąwozy. Można się do nich jedynie dostać, pokonując górskie szlaki pieszo lub samochodem terenowym. Stare mapy, fotografie i rejestry administracyjne z ostatnich 150 lat dostarczają nieco szczegółów na ich temat. Dzięki nim udaje mi się ustalić położenie kilku wiosek. Szybko się jednak okazuje, że znalezienie ich na mapie to jedno, a dotarcie do nich to zupełnie inna historia.

 


Przez pierwsze dwa dni droga szutrowa prowadzi zboczami gór poprzecinanymi malowniczymi kanionami i polanami. Porastają je świerkowe lasy i łąki pełne pachnących, kolorowych kwiatów, które nie występują w innych rejonach Europy. Przyroda jest tu wciąż dziewicza i nieskażona. Co chwilę mijam pasterskie szałasy, ogromne kopy siana, stada owiec, pilnujących je pasterzy i nieodłącznie towarzyszące im psy. W zamieszkałych tu jeszcze wioskach niewiele się zmieniło. Od setek lat ludzie żyją tu wokół lasu i z lasu.

Im dalej przedzieram się przez góry, tym droga staje się bardziej stroma, węższa i zarośnięta. W końcu zamienia się w ledwie widoczny szlak wijący się w nieznane. Dzięki całkowitej izolacji panuje tu niepowtarzalna atmosfera pustki i zagubienia. Za chwilę spośród gęstych drzew wyłaniają się pozostałości opuszczonych gospodarstw wiejskich – drewnianych domów krytych strzechą, fundamentów, na których wyrosły drzewa, ruin kościołów i szkół. Pokonując szlaki, których nikt od wielu lat nie odwiedzał, czuję się jak odkrywca. Widok opuszczonych, ale zamieszkałych w przeszłości chat przypomina mi trochę czarnobylską strefę wykluczenia, chociaż przyczyny exodusu były zupełnie inne. Nie ma tutaj ludzi. Zamiast nich częściej można tu spotkać niedźwiedzie. Teraz to ich kraina.

Po kilku dniach docieram w okolice, gdzie powinna znajdować się poszukiwana cerkiew. Ze szczytu jednego ze wzgórz puszczam drona, mając nadzieję na łatwiejsze odnalezienie ukrytej gdzieś w gęstwinie lasu, zapomnianej świątyni. Udaje się ją dostrzec dopiero podczas drugiego lotu. Jej obecność zdradza wystająca ponad wysokimi świerkami smukła, wysoka iglica.

 

Cerkiew znajduje się na przeciwległym wzgórzu, więc aby się tam dostać, muszę najpierw zjechać w dół wąwozu. Prowadzi do niego wąska, kręta i stroma ścieżka. Całe szczęście, że nie pada i szlaki są suche. W przeciwnym wypadku deszcz natychmiast zmieniłby glinianą nawierzchnię w śliską, błotnistą maź i uniemożliwił powrót na górę. Po prawie godzinie offroadowych zmagań docieram do stóp kanionu i niewielkiej rzeki, której nurt przez wieki erodował wapienne skały, rzeźbiąc stopniowo pionowe ściany wąwozu. Stare, zarośnięte drogi coraz trudnej jest zidentyfikować i pokonać samochodem, dlatego ostatni odcinek decyduję się pokonać pieszo. Gęsta, otaczająca ze wszystkich stron roślinność i bijący z nieba żar sprawiają, że czuję się jak w dżungli. Otuchy dodaje mi fakt, że jestem już naprawdę blisko.

Z przedwojennych publikacji dowiedziałem się, że w tamtym okresie w pobliskiej wsi mieszkało niewiele ponad 800 mieszkańców. Na stromych zboczach i nieurodzajnej ziemi zajmowali się głównie uprawą drzew owocowych. Przez setki lat żyli z dala od cywilizacji, nieniepokojeni przez nikogo. Dzisiaj pozostały po nich tylko domy i świątynie, które po opuszczeniu porosły mchem i gęstymi krzakami, a w końcu pochłonął je las. Ludzie nigdy już tu nie wrócili.

Po kilku godzinach wyczerpującej wędrówki zza gęstych krzewów i drzew wyłania się niewielki drewniany kościółek, a wokół niego, na niewidocznych, zasłoniętych roślinnością mogiłach wznoszą się drewniane i kamienne krzyże. Udało się!

Choć architektura świątyni nawiązuje wyglądem do kościoła katolickiego to w rzeczywistości jest to cerkiew prawosławna. Zbudowano ją na początku XIX wieku i poświęcono Zwiastowaniu Pańskiemu. Drewniana konstrukcja pokryta jest blaszanym dachem, nad którym wznosi się dzwonnica, a nad nią wysoka, wykonana z tego samego materiału iglica. Nadaje ona konstrukcji smukłości i monumentalności. Świątynię postawiono na otwartym terenie, ale dziś jest dosłownie duszona przez las. Duszona, ale jednocześnie strzeżona przed nieznanym i niewidzialnym niebezpieczeństwem. A może po prostu skrywa swe tajemnice przed nieproszonymi przybyszami – złodziejami albo wandalami?

Po wejściu do środka mam wrażenie, jakbym cofnął się do innej epoki. W wątłym świetle promieni słonecznych zarysowują się namalowane na drewnianych ścianach i sklepieniu podobizny Jezusa oraz innych świętych. Nad balkonem dostrzegam pełnego majestatu Jezusa wstępującego do nieba. Wiele malowideł przedstawia sceny z ukrzyżowania: Piłata umywającego ręce, żołnierzy biczujących bezwładne ciało Jezusa, ukoronowanie cierniami i przybite gwoździami do krzyża ciało Zbawiciela.

Malowidła to nie jedyne dzieła sztuki sakralnej, jakie mogę tu podziwiać. Moją uwagę przykuwają oparte o ścianę, zakurzone, tkane chorągwie, a obok nich ręcznie malowane, drewniane świeczniki, prawdopodobnie wykonane ręką wiejskiego rzemieślnika w połowie XIX wieku. Całość dopełnia zwisający z sufitu, stary kandelabr na świece, których blask rozświetlał kiedyś wnętrze świątyni. Tuż za nim, na bogato zdobionym ikonostasie wiszą zniszczone ikony. Z większości z nich łuszczy się farba, trudno się więc domyślić, których świętych przedstawiają.

Malunki na ścianach prezbiterium zachowały się w lepszym stanie. Wyróżniają się postaciami świętych patriarchów o naturalnej wielkości. Ich wzrok skierowany jest na liturgiczny stół, na którym leży stara księga, pokryta cienką warstwą pyłu. Delikatnie przewracam stronice, aby spojrzeć na stronę tytułową. To Pentekostarion – księga liturgiczna zawierająca modlitwy i nabożeństwa, której używa się podczas obrzędów religijnych od Niedzieli Wielkanocnej po Niedzielę Pięćdziesiątnicy.

Podziwiając piękno zapomnianej świątyni, jednocześnie ją fotografuję. Początkowa radość z odnalezienia starego, zapomnianego kościółka i możliwość pokazania go szerszej publiczności szybko zmienia się w chęć jego ocalenia. Nie przed zniszczeniem, bo na to chyba jest już za późno, ale przed zapomnieniem. Utrwalam w cyfrowej pamięci aparatu perły sakralnej architektury – zniszczone ikony, malowidła i inne unikalne przedmioty o muzealnej wartości. Atmosfera ciszy i skupienia, przerywana jedynie delikatnym dźwiękiem migawki aparatu praz krokami po podłodze wyłożonymi wielkimi, kamiennymi płytami, działa na moją wyobraźnię. Wyobrażam sobie blask woskowych świec, które delikatnie rozświetlają twarze świętych, czuję zapach kadzidła, którego zapach towarzyszy każdej liturgii świętej, i słyszę niski głos chóru rozbrzmiewający donośnie po całej świątyni.

To już przeszłość. Wraz z opuszczającymi wioskę mieszkańcami umarła również świątynia.











Skomentowano 3 razy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *