Fotografując radioaktywne strefy w Fukushimie, przyzwyczaiłem się już do widoku ludzkich tragedii i zniszczeń wywołanych przez trzęsienie ziemi, fale tsunami, a przede wszystkim eksplozję reaktorów jądrowych. Zarośnięte gęstymi krzewami domy, zrujnowane sklepy i fabryki świadczą o przeżytym horrorze. W budynkach szkół pozostało wiele malutkich bucików i tornistrów szkolnych porzuconych przez uciekające dzieci. W szpitalach poniewiera się pognieciona pościel i osobiste przedmioty ewakuowanych pacjentów, którzy w pośpiechu opuszczali łóżka. We wnętrzu supermarketów unosi się duszący zapach zepsutych produktów albo zwierzęcych odchodów zmieszanych z zapachem proszków do prania, perfum i najróżniejszych kosmetyków. Od katastrofy upłynęło już dziewięć lat, a niegdyś świetnie prosperujące i tętniące życiem miasta – świadectwa rozwoju atomowych idei – nadal straszą pustką, ciszą i beznadzieją.
Dzięki staraniom lokalnych władz oraz ciągłej, choć wybiórczej, dekontaminacji ten widok powoli się zmienia. Czyszczone i otwierane są kolejne rejony, sklepy i hotele. Pomimo tego wciąż trudno przekonać mieszkańców do powrotu, gdyż nie ma pracy, sąsiadów ani opieki zdrowotnej. Odwiedziłem już setki podobnych miejsc i sądziłem, że nic nie jest już w stanie mnie zaskoczyć. Aż do dzisiaj.
Zaplanowałem odwiedzić dalej położone i niegdyś zamieszkałe rejony dotknięte katastrofą elektrowni Fukushima Daiichi. Tereny te są zbyt rozległe, abym objechał je w jeden dzień. Zwłaszcza że ze względu na wysokie promieniowanie można na nich przebywać nie dłużej niż pięć godzin dziennie. Z niezbędnymi pozwoleniami w ręku jadę do pierwszej zamkniętej strefy. O umówionej godzinie czeka na mnie strażnik. Po sprawdzeniu pozwoleń szybkim ruchem rozsuwa metalową bramę i wpuszcza mnie w głąb skażonego terenu. Umawiamy się jeszcze, o której godzinie wrócę i kiedy stawię się przy kolejnych bramach. W ten sposób przez najbliższe dwa dni zobaczę wszystkie zaplanowane miejsca.
Na początku odwiedzam rejony położone kilkanaście kilometrów od epicentrum tragedii. Wydawać by się mogło, że z powodu dużej odległości powinny być mniej skażone niż tereny bezpośrednio sąsiadujące z uszkodzoną elektrownią. Jak bardzo jest to mylące, udowadnia szybko pikający dozymetr, który w niektórych miejscach pokazuje promieniowanie nawet kilkaset razy wyższe od normalnego. Nie ma co się dziwić, znajduję się przecież w miejscach, nad którymi przeszła najbardziej radioaktywna chmura, a górzyste i zalesione tereny są zbyt rozległe i trudno dostępne, aby dało się je w prosty i szybki sposób oczyścić.
Mijane wsie są do siebie bliźniaczo podobne. Nieuprawiane od lat pola ryżowe zarosły dziką roślinnością albo zasłoniły je worki ze skażoną ziemią przywiezioną tutaj z oczyszczonych terenów. Co chwila zza drzew i gęstych krzaków wyłaniają się zarysy dachów opuszczonych domów oraz wysokich na kilkanaście metrów starych silosów. Gdy podjeżdżam bliżej, dostrzegam porzucone samochody, rdzewiejące ciągniki i inny drobny sprzęt rolniczy. Widoki jakże dobrze znane mi z Czarnobyla, chociaż ze względu na 25-letnią odległość czasową od tej katastrofy na zupełnie innym etapie rozkładu.
Przygnębiony wszechobecną pustką i ciszą oraz monotonią mijanych krajobrazów, późnym popołudniem trafiam do kolejnej zamkniętej wsi. Natychmiast zauważam, że różni się ona od wszystkich, które do tej pory odwiedziłem. Zamiast opuszczonych gospodarstw rolnych stoją tu niewielkie budynki ze szklanymi witrynami, które przypominają mi sklepy. Stan wielu z nich jest katastrofalny. Delikatne, drewniane konstrukcje noszą ślady uszkodzeń wywołanych przez trzęsienie ziemi albo długoletni brak opieki związanej z zamknięciem miejscowości i ewakuacją jej mieszkańców. Zaciekawiony wychodzę z samochodu i podchodzę do jednego z nich. Ma wyłamane drzwi i powybijane szyby. Nieomylne dowody odwiedzin zwierząt lub złodziei.
Wewnątrz promieniowanie jest dużo niższe. Zwykle budynki są zamknięte, więc podczas katastrofy radioaktywne skażenie nie przedostało się do środka i nie skaziło znajdujących się tam przedmiotów. Nie oparły się jednak wstrząsom, na co wskazuje panujący wszędzie niesamowity bałagan. Na drewnianych regałach i stołach leżą porozrzucane setki, jeśli nie tysiące różnego rodzaju naczyń. Ceramiczne kubki, filiżanki i dzbanki oraz dziesiątki wymyślnych japońskich naczyń, których przeznaczenia trudno mi jest odgadnąć. Wiele z nich spadło z regałów i utworzyło na podłodze kilkucentymetrową warstwę potłuczonej ceramiki, więc każdy, nawet najmniejszy krok wywołuje głośne chrzęszczenie delikatnych skorup.
Na podwórku za sklepem zauważam dwupiętrowy budynek, w którym stoją dwa sporych rozmiarów piece, a obok nich drewniane regały z wyrobami na różnym etapie produkcji. Większość brązowa, o surowym wyglądzie, jakby dopiero czekała na wypalenie. Kolorowe i wzorzyste, które stoją obok, prawdopodobnie wymagają jeszcze finalnego szkliwienia. W kolejnym pomieszczeniu odnajduję mnóstwo pięknych, ręcznie robionych, drewnianych pudełek. Podobnie jak pakowana w nie ceramika, wyglądają jak małe dzieła sztuki. Niektóre z nich ozdabia wspaniała kaligrafia, być może nawet naniesiona ręką samego garncarza. Obwiązane są grubą, tekstylną wstążką, która oprócz utrzymania pokrywy na miejscu ma również ozdabiać i dodawać klasy opakowaniom. Na Zachodzie nie przywiązuje się dużej uwagi do pudełek i po otrzymaniu prezentu najczęściej się je wyrzuca. W Japonii często stanowią element równie ważny, jak zapakowane w nie przedmioty.
Podobnych rodzinnych manufaktur jest w pobliżu znacznie więcej. Przechadzając się po okolicy, naliczam ich co najmniej kilkanaście. Praktycznie na każdym rogu stoi dom połączony ze sklepem i niewielką wytwórnią w podwórzu. Wygląda na to, że cała wieś utrzymywała się z produkcji bądź sprzedaży ceramiki. Wiele naczyń posiada wspólne cechy: mają subtelny, seledynowy kolor, charakterystyczne niebieskie spękania szkliwa i malunek galopującego konia. Zastanawia mnie, dlaczego wszyscy garncarze stosują podobne wzornictwo i technikę produkcji.
Zaintrygowany postanawiam odnaleźć więcej informacji o tym niezwykłym miejscu i produkowanych tu wyrobach. Dzięki plakatom i tablicom reklamowym (oraz tłumaczowi Google) dowiaduję się, że jestem w słynącej z produkcji ceramiki wsi Obori, a rejon szczyci się ponad 300-letnią tradycją w jej wytwarzaniu! Chwilę później w Internecie znajduję odpowiedź, że kolor, spękania i inne charakterystyczne cechy są znakami rozpoznawczymi i zarazem unikalnymi produkowanych tu wyrobów. W 1978 roku Ministerstwo Handlu Zagranicznego i Przemysłu, chcąc uhonorować wielowiekową tradycję garncarską, nadało nawet ceramice z Obori oficjalny tytuł narodowego rzemiosła.
Zaciekawiony tym niezwykłym odkryciem zamierzam bliżej przyjrzeć się opuszczonej wsi. Moją uwagę przyciąga sklep z wielkimi, dekoracyjnymi wazami. Niektóre z nich są tak duże i ciężkie, że nie da się ich podnieść jedną ręką. Na wielu dominuje rzeźba smoka wijącego się wokół naczynia, a w przypadku większych waz jest ich dwa, a nawet trzy. Jedne trzymają złotą perłę w pysku, inne w szponach. Za to zawsze przedstawione są z trzema pazurami oznaczającymi, że mamy do czynienia z tradycyjnymi smokami japońskimi.
Sądząc po misternej robocie i bogatych zdobieniach, muszę znajdować się w pracowni ceramiki artystycznej. Utwierdzają mnie w tym przyklejone na niektórych wazach ceny: 30 000, 48 000, a nawet 80 000 jenów (3000 zł). Niestety, większość największych i najbardziej okazałych waz bezpowrotnie uległo zniszczeniu podczas trzęsienia ziemi. Uszkodzenia doznały delikatne smocze pyski i inne ceramiczne zdobienia. Piękne, nienaruszone egzemplarze znajduję bardzo rzadko. Ciekawe, czy ocalały, gdyż przeoczyli je złodzieje, czy może porzucili je wystraszeni promieniowaniem rzemieślnicy?
Przede mną wciąż więcej pytań niż odpowiedzi, a zbliża się wyznaczona godzina wyjazdu z zamkniętej strefy. Z żalem i niechęcią muszę opuścić to niezwykle interesujące miejsce. W drodze powrotnej zastanawiam się, jak dalej potoczyły się losy przymusowo ewakuowanych mieszkańców wsi i całego przemysłu garncarskiego. Nie wątpię, że przyzwyczajeni do naturalnych kataklizmów Japończycy nie poddali się trzęsieniu ziemi, ale co z radioaktywnym skażeniem, które nadeszło niedługo potem? Czy wielowiekowe tradycje przetrwały nuklearną katastrofę? Odpowiedź na te i pozostałe nurtujące mnie pytania znajdę dopiero po powrocie do domu.
Epilog
Historia ceramiki Obori Soma rozpoczęła się w 1690 roku, gdy samurajski wojownik odkrył w tym rejonie specyficzny rodzaj gliny i nakazał swoim poddanym rozpocząć z niej produkcję naczyń codziennego użytku. Kolejne stulecia utrwaliły tę tradycję oraz przyniosły nieprzerwany wzrost i rozwój nowych technik wypalania; w szczytowym okresie w okolicy działało ponad 100 pieców. Sytuacja zaczęła się zmieniać w XX wieku, gdy wojny, kryzysy gospodarcze, upowszechnienie plastiku i zwyczaj posiadania jednego dziecka, kontynuatora rodzinnych tradycji, doprowadziły do zmniejszenia się sprzedaży i ilości garncarzy. Do dalszego pogorszenia doszło w 2011 roku, gdy wskutek radioaktywnego skażenia zamknięto wieś, a wszystkich mieszkańców przymusowo ewakuowano. W konsekwencji z 25 firm, które dotąd zajmowały się wyrobem ceramiki, przetrwało jedynie 10. Przeniosły one produkcję do innych rejonów prefektury Fukushima, a nawet jeszcze dalej.
Zdaniem niektórych garncarzy pochodzących z Obori oryginalna ceramika Obori Soma już przestała istnieć, gdyż powinno się ją produkować w miejscu, z którego pochodzi jej nazwa, oraz wyłącznie przy użyciu lokalnych surowców, bo dzięki nim zawdzięcza swój sukces gospodarczy. Jednak z powodu wysokiego promieniowania i zamknięcia okolicznych terenów nie jest to już dłużej możliwe. Tymczasem część rzemieślników nie poddała się i wkrótce po katastrofie utworzyła lokalny związek garncarzy, który niedawno przeniósł swoją siedzibę do położonej nieopodal Obori miejscowości Namie. Dzięki stowarzyszeniu wybudowano nowy piec do wypalania naczyń dla garncarzy, którzy utracili go w wyniku katastrofy, i nawiązano współpracę z instytucjami naukowymi w celu stworzenia alternatywnych surowców do produkcji ceramiki. Czy to jednak wystarczy, aby utrzymać przy życiu ponad 300-letnią tradycję? Z pewnością wiele zależy od tego, czy znajdą się nowi nabywcy.
P.S. Wszystkich czytelników, którzy chcieliby wspomóc garncarzy albo którym po prostu podoba się ceramika Obori Soma, zachęcam do zakupu poprzez stronę internetową jednego z ocalałych artystów: https://www.soma-yaki.shop/.
Jeśli chciałbyś przyłączyć się do jednej z moich przyszłych wypraw zerknij najpierw TUTAJ.
Wcześniejsze reportaże z Czarnobyla i Fukushimy:
2020 – PAMIĄTKI CZARNOBYLSKIEJ KATASTROFY
2019 – NAD HORYZONTEM
2019 – SARKOFAG I NAJBARDZIEJ RADIOAKTYWNE MIEJSCA W CZARNOBYLU
2019 – FUKUSHIMA 8 LAT PO
2017 – ZAPOWIEDNIK – BIAŁORUSKA STREFA WYKLUCZENIA
2016 – FUKUSHIMA: DRUGI CZARNOBYL?
2015 – FUKUSHIMA
2015 – STREFA W 4K II
2015 – ZIMA W STREFIE
2014 – STREFA W 4K
2014 – POZA TURYSTYCZNYM SZLAKIEM 2
2013 – POZA TURYSTYCZNYM SZLAKIEM 1
2013 – ALONE IN THE ZONE 2 – KULISY
2013 – ALONE IN THE ZONE 2 – PREMIERA
2013 – DŁUGI WEEKEND W STREFIE
2012 – BOHATEROWIE NIEISTNIEJĄCEGO KRAJU
2011 – REAKTOR 4
2011 – MAŁE REAKTORY
2011 – ALONE IN THE ZONE 1 KULISY
2011 – ALONE IN THE ZONE 1 FILM
2010 – ALONE IN THE ZONE 1
2010 – DZIEŃ ZWYCIĘSTWA
2010 – CZARNOBYL TRZECIA WYPRAWA
2009 – CZARNOBYL EXPEDITION FILM
2009 – CZARNOBYL DRUGA WYPRAWA
2008 – CZARNOBYL – POCZĄTEK
Mój album fotograficzny HALF-LIFE: Od Czarnobyla do Fukushimy dostępny TUTAJ
Niebywałe połączenie misternej roboty i nieprzejednanej entropii.
Niby zupełnie inne widoki niż z okolic Czarnobyla, ale na koniec posępność ta sama.
Dzięki za kolejny świetny reportaż!
Panie Arkadiuszu. Jak zwykle fenomenalny materiał i cudne zdjęcia!
Czy i kiedy możemy się spodziewać „Alone in the Zone 3” z Fukushimy?
Serdeczne Pozdrowienia.